Quantcast
Channel: zRYSIOwana ja
Viewing all 1083 articles
Browse latest View live

Zaginione buty Thorina. Opowiadanie autorstwa Eve.

$
0
0
Dziś mam wielką przyjemność zaprezentować Wam opowiadanie, którego autorką jest Eve, komentatorka tego bloga. Bardzo dziękuję Eve za przesłanie tego opowiadania i za zgodę na opublikowanie go na blogu. 

***

Notka od Autorki: Poniższy tekst NIE jest przeznaczony dla tolkienistów - mniej lub bardziej ortodoksyjnych, gdyż może wywołać szczękościsk, toczenie piany z ust, atak szału, niekontrolowane ciskanie przedmiotami codziennego użytku a w końcu palącą potrzebę obrzucenia inwektywami autorki.


Stare porzekadło mówi, że „mądrzy ludzie, żyją w brudzie”. Thorin przez wiele lat stosował się do owej „złotej” i zapewne mocno zalatującej zasady, ale pewnego dnia zażył kąpieli, co okazało się wydarzeniem brzemiennym w skutki. 

Richard Armitage jako Thorin Dębowa Tarcza. Zdjęcie promocyne do filmu "Hobbit: Niezwykła podróż". Źródło:RichardArmitageNet.com
ZAGINIONE BUTY THORINA

Zjednoczone Siły Śródziemia odniosły spektakularne zwycięstwo w Bitwie Pięciu Armii. Orkowie zostali wybici lub zepchnięci do cuchnących nor, w których przyszli na świat. Nie można było usunąć tego plugastwa z ziemi w całości, gdyż profesor Tolkien, podczas narady wojennej, postawił stanowcze veto, planując kolejną książkę o dziejach Śródziemia i paskudy były mu jeszcze potrzebne. Nasi bohaterowie nie mieli więc wyjścia – część wrogów musiała ocaleć.  Na dodatek w wyniku bitwy Śródziemie czekały poważne zmiany. Thranduil powrócił do swojego ponurego lasu bez spodziewanych łupów, a co gorsza bez Tauriel, w której podkochiwał się jego zbotoksowany synalek. Dain Żelazna Stopa, który miał chrapkę na przywództwo nad krasnoludami też musiał obejść się smakiem. Nie zdobył arcyklejnotu, jego włochaty świniak zaopatrzony w noktowizor padł na polu bitwy, a młoteczek okazał się maleńki w porównaniu z królewskim mieczem Thorina. Twardziel mógł być tylko jeden, tak, jak jedyny, prawowity król Ereboru.

- Zimno jak jasna cholera! – Thorin w pełni ubrany, ale bez butów szedł przez jeden z niezliczonych korytarzy Samotnej Góry. Kołysał się śmiesznie na boki, bo posadzka faktycznie była zimna. Bose stopy mlaskały przy każdym kroku.

- Wyglądam jak idiota! Strój tronowy, ta głupia korona i jestem boso! Niech no dorwę tego, kto za to odpowiada! Brakuje tylko, by ten dureń Thranduil znów pomylił godziny audiencji i zjawił się jak zwykle za wcześnie, bo „łoś mu się spłoszył” – dodał naśladując ton i sposób mówienia króla elfów – jasny szlag!
Władca mruczał pod nosem kolejne przekleństwa, przerywając stek wyzwisk, od czasu do czasu jękami, spowodowanymi przenikliwym chłodem.
- Czemu tu nie ma podłogowego ogrzewania?! Dziadek to jednak stara kutwa była! Nie powinien majstrować przy przetargu, pieniądze z Unii Śródziemia i tak by przepadły! Trzeba było zatwierdzić i teraz firma Convector robiłaby dobrze moim stopom! Szlag! Ale zimno!
Nagle zderzył się z jakąś niepozorną postacią.

- Stokrotnie przepraszam Wasza Wysokość – cichy, zalękniony głos dobiegał jakby zza ściany – myślałam, że Wasza Wysokość jeszcze śpi. Spóźniłam się, wybacz, panie.
Spojrzał w dół i zobaczył swoją twarz odbijającą się w zaginionych butach, które zwisały nieco bezwładnie przytrzymywane wysoko nad pochyloną głową, drobnymi, kobiecymi dłońmi. „Pewnie to jakaś stara, brodata i pomarszczona krasnoludzica! Muszę pogadać z Bardem. Trzeba tu kobiet! Normalnych! Nie owłosionych! Ludzkich kobiet! Elfki są jak koszykarki – za duże! Nie lubię ich!”
- Nareszcie! Masz pojęcie jak wyglądałbym bez butów na tronie!?
- Nie, wybacz panie – czuł, że dziewucha kuli się jeszcze bardziej. Widział teraz tylko jej włosy koloru leśnego miodu lśniące w połyskliwym świetle pochodni. Buty również lśniły … jak nigdy wcześniej.
- Wstań! – rozkazał.
Posłusznie podniosła się z kolan i stała przed nim z pochyloną głową.
- Jak ci na imię? – zapytał ostro.
- Eulalia, panie – szepnęła ledwie słyszalnie.
- Co za głupie imię! Spójrz na mnie!
Niepewnie podniosła wzrok … Nadal była przestraszona. Po Ereborze krążyły legendy o wybuchowym charakterze jego władcy. Thorina zatkało. Pierwszy raz w życiu nie wiedział, co ma zrobić. A przecież zawsze wiedział i nigdy się nie mylił! Patrzyły na niego dwa przejrzyste szmaragdy oczu, nieśmiałych i zalęknionych, lśniące loki miękko okalały twarz o delikatnych rysach, na nosie zauważył kilka piegów, które tylko dodawały jej uroku. A usta … usta były tak kuszące swoją łagodną czerwienią … I ani śladu brody! Głośno przełknął ślinę.
- Skarpety! Masz moje skarpety? Mam boso ganiać w tych buciorach? Wiesz jakie to niewygodne? Odciski potem jak nic!
- Nie panie, nie noszę ich, tylko czyszczę. A skarpety są tutaj – sięgnęła do kieszeni i podała mu zrolowaną parę w kolorze ognistej czerwieni.
Thorin usiadł na podłodze i zaczął je zakładać. Eulalia klęknęła kawałek dalej i przysiadła na piętach z nadal  pokornie pochyloną głową. Miał wrażenie, że jednak ukradkiem, bacznie przygląda mu się.
- Dlaczego siadłaś?
- Bo to się nie godzi, panie …
- Co się nie godzi? – Thorin naciągał właśnie but szarpiąc miękką cholewkę, a ponieważ coś nie za bardzo mu to szło, to przygryzał koniuszek języka.
- Żebym … żebym była nad tobą królu, gdy … gdy siedzisz i to jeszcze na podłodze.
- Zapewniam cię, że są sytuacje, w których absolutnie godzi się, żebyś była nade mną i to nawet wtedy gdy siedzę na podłodze – uśmiechnął się nieco lubieżnie widząc oczyma wyobraźni, jak Eulalia unosi się i opada miarowo na jego biodrach.
- Oczywiście, panie – wyraźnie nie zrozumiała, co miał na myśli.
Wstał, podszedł do niej i podał jej dłoń.
- Wstań, moja panno – o, tak, „moja” bardzo pasuje do sytuacji. Nie mógł zaprzeczyć, że czyścicielka królewskiego obuwia wpadła mu w oko. Było w niej coś … sam nie wiedział co, ale chciał zobaczyć ją ponownie i czuł, że jedno „ponownie”, to będzie stanowczo za mało.
Spojrzała na niego zdezorientowana, ale posłusznie wykonała polecenie, chwytając go za rękę. Cały ranek marzyła, że choć przez chwilę go zobaczy. Opowieści nie kłamały. Thorin był absolutnie wyjątkowy: postawny i barczysty jak na krasnoluda, długie, falujące włosy poprzetykane siwymi pasemkami dodawały mu dostojeństwa. Nosił krótką brodę, co nie było typowe dla krasnoludzkich władców, ale pewnie lata niewygód sprawiły, że tak było mu po prostu łatwiej. Najbardziej niezwykłe były jednak jego oczy. Cudownie błękitne, z iskierkami rozbawienia a jednocześnie pełne siły i majestatu właściwych największemu władcy w Śródziemiu.
- Świetna robota Eulalio. Chętnie zobaczę, jak radzisz sobie z czyszczeniem i polerowaniem innych powierzchni. Przyjdź do mnie wieczorem.
- Tak, panie, jak rozkażesz – Eulalia dygnęła, uśmiechnęła się niewinnie i odeszła tanecznym krokiem. Przyglądał się jej przez chwilę: kołyszącym się biodrom, falującym włosom i sukni plątającej się wokół kostek. Widział, jak wyprostowała się i mógłby przysiąc, że dziewczyna uśmiecha się do siebie od ucha do ucha.
Eulalia przez cały dzień była zajęta swoimi obowiązkami. Uśmiechała się jednak pod nosem na myśl, że wieczorem znowu zobaczy króla. Podobał jej się strasznie, ale doskonale wiedziała, że nie ma najmniejszych szans na coś więcej niż służba u niego. Nie ona – zwykła dziewczyna, bez rodziny, domu i pozycji. Dlatego zgodziła się na to, czego nikt inny nie chciał robić – na czyszczenie jego butów. Po cichu liczyła na coś takiego, co miało miejsce dzisiejszego ranka - zobaczy Thorina nie tylko z daleka stając na palcach w tłumie poddanych. A on zobaczy ją – nie jedną z twarzy – tylko ją samą. Wieczorem znów go spotka, może znów z nim porozmawia…? A jeśli nawet nie … Zabierze buty do czyszczenia i to jej wystarczy.
Thorin nie mógł skupić się na tym, co mówił Thranduil. Król elfów znów truł jak poparzony. Może zajadał te same grzybki co Radagast? A może to cuchnące wyziewy w Mirkwood są temu winne? Co mu znowu przyszło do tej utlenionej głowy? Korona go za mocno uwiera, czy co? Handel księżycowymi kamieniami i leśnymi owocami? Pogięło go? Niechże siedzi w tym swoim lesie, pasa sarny i łosie i zajada te podejrzane jagody! Albo lepiej! Niech hoduje te durne świniaki dla Daina! Mowy nie ma! To krasnoludy od wieków mają największe i najpiękniejsze klejnoty w Śródziemiu i żaden elfi blondas nie będzie miał do nich dostępu!
Thorin nie sądził, że rządzenie jest tak nudne i wyczerpujące. Thranduil, który nie wiedzieć czemu uważał się za jego najlepszego przyjaciela, pojawiał się w Ereborze regularnie. Dziś Thorin nie miał na niego ochoty. Dlatego z radością odprowadził go do stajni, by mógł wskoczyć na swego łosia i odjechać. Niestety zwierzę Thranduila znowu zapaskudziło przeznaczony dla niego boks w samym rogu. Smród niósł się daleko przed bydlęciem. Thorin ostrożnie stawiał nogi, by nie wpaść w poślizg na łosiowym łajnie. Nie chciałby pacnąć w obornik na oczach króla elfów a poza tym … nie – przede wszystkim nie chciał, by Eulalia musiała zeskrobywać łosiowe bobki z jego butów!
Ledwie udało mu się pozbyć Thranduila, jego zalatującego stęchlizną i naftaliną zwierzaka i wrócić na tron, Balin wyrósł przed nim jak spod ziemi. Thorin miał nadzieję, że to już koniec na dzisiaj. Marzył o tym, by podnieść się z niewygodnego tronu. Już wiele razy myślał, że Aegon Targaryen  za morzem ma jeszcze gorzej niż on. „Tron ze stopionych mieczy pokonanych wrogów! To dopiero musi uwierać w tyłek! Ale nad smokiem skubaniec umie panować!”
- Wasza Wysokość! – nie było dobrze. Balin zwracał się do niego w ten sposób tylko podczas oficjalnych spotkań – czy pamiętasz Brumhildę? Córkę Brona z Gór Czerwonych za Morzem?
Odsunął się na bok i Thorin ujrzał … wyjątkowo brzydką krasnoludzicę. Czarny kołtun na głowie i na brodzie, mała i bardzo korpulentna jak na swoją rasę, zezowata z haczykowatym, mięsistym nosem.
- Wasza dostojność – odezwała się chropawym, skrzeczącym głosem – to prawdziwy zaszczyt znów spotkać największego krasnoluda w Śródziemiu – oblizała usta i dygnęła dwornie. Thorin poczuł przypływ mdłości. Ropucha zdecydowanie nie była w jego typie.
- Oczywiście Balinie – skłamał, bo był pewien, że zapamiętałby taką poczwarę – Brumhildo … - skłonił lekko głowę licząc na to, że gdy ją podniesie, to koszmar zniknie. Nie będzie widział i słyszał paskudy.
- Buniu, panie … jeśli łaska. Mów mi proszę, Buniu, jak przyjaciel.
„Co ona sobie wyobraża?! Mam przyjaźnić się z tym… tym … kaszalotem? W życiu! I co to za zdrobnienie? Przejęła się ostatnim przeglądem kabaretów w mieście ludzi? Na co Bard wydaje unijne fundusze!?”
- Miło mi cię znów spotkać Brumhildo – mało nie udławił się owym „miło”. Balin uśmiechnął się zadowolony.
- Czy Wasza Wysokość zechce pokazać Buni skarbiec?
Gdyby królewski wzrok mógł zabijać, doradca leżałby właśnie na posadzce w przedśmiertnych konwulsjach. Thorin słyszał podniecone posapywanie ropuchy czekającej zapewne tylko na moment, by zostali sami.
- Przykro mi –władczy głos ociekał ironią – Kili i Tauriel dziś wyjeżdżają. Muszę dopilnować, by mój siostrzeniec podróżował jak na księcia przystało – mówiąc to energicznie podniósł się z tronu i ruszył w stronę komnat nowożeńców, nie zwracając uwagi na protesty Balina.
- Będę czekała z utęsknieniem panie … - zaskrzeczała ropucha.
„A ja nie!” – w ostatniej chwili ugryzł się w język, by nie powiedzieć tego głośno.
Resztę dnia zajęło mu unikanie Brumhildy. Paskuda miała jakiś wewnętrzny radar i pojawiała się zupełnie nieoczekiwanie na jego drodze. Była okropnie namolna. Za którymś razem Thorin, widząc jej charakterystyczną postać w korytarzu schował się w załomie, za masywnym filarem. Kaszalot dotarł wprawdzie na niebezpieczną odległość, ale wyraźnie rozczarowany tym, że go nie znalazł wydał szereg dziwnych, nieprzyjemnych dźwięków i odszedł jak niepyszny. Thorin był zły na siebie. „Odkąd to król ucieka przed jakąś babą!? Babą? Toż to byłby komplement! Balin dowie się dokładnie, co myślę  o jego pomysłach znalezienia mi żony!” Wyszedł zza filaru i zmartwiał. Kroki kaszalota ucichły. Odwrócił się i zaczął węszyć. „Czy jej dziadkiem był jakiś ork? Co na Durina?!” Wycofał się. Zdjął buty i na palcach skierował się do swych komnat.
- Cholera! Ślisko! – przystanął, zdjął skarpetki i znów pomyślał o Eulalii i jej szmaragdowych oczach. Uśmiech jednak zaraz znikł z jego twarzy, gdy poczuł przeszywający chłód, niemal parzący stopy.
- Gdybym nie pozwolił nawiać tej przerośniętej i plującej ogniem jaszczurce, miałbym teraz naturalny ciepły nawiew … Trochę ziół od Radagasta, albo kilka rad od Aegona i Smaug byłby potulny jak baranek … Tylko trzeba byłoby czymś go karmić … te paskudy, które mi Balin podsuwa … mogłyby gubić się w przepastnych korytarzach Ereboru … Nie wiem, czy jaszczur wolał dziewice … pewnie i tak nimi są – kto by takie tknął!
Wieczorem usłyszał ciche pukanie do drzwi komnaty. Nie miał jednak ochoty na wizyty i towarzystwo. Może faktycznie potrzebował żony? Nawet Dwalin i Ori o tym mówili. Jako król miał pewne „przywileje”. Chętnych kobiet wszelkich ras nigdy nie brakowało odkąd objął rządy w Ereborze. Tylko, że on nie chciał „chętnej” – chciał „swojej”. Takiej, która nie będzie w nim  widzieć króla tylko jego samego – humorzastego krasnoluda cierpiącego na przerost ego i szczycącego się swym mieczem.
- Odejdź! Nikogo nie ma w domu! – dla podkreślenie swoich słów rzucił butem w drzwi. Pukanie na chwilę ustało, ale po chwili znów je usłyszał.
- Co jest!? Brumhildo, mówiłem już …! – z rozmachem otworzył drzwi i zobaczył kulącą się postać o lśniących włosach koloru miodu. Eulalia … Cofnęła się kilka kroków, podniosła wzrok i pokornym głosem powiedziała:
- Wybacz panie, że ci przeszkadzam. Powiedziałeś, że mam przyjść, ale skoro … skoro … skoro jesteś zmęczony, to pozwól tylko, że zabiorę buty …
Pierwszy raz w życiu Eulalia była zadowolona ze swojego cokolwiek nikczemnego wzrostu. Mogła teraz stać przed Thorinem zupełnie naturalnie, nie chować głowy w ramionach, nie garbić się, nie wykręcać głupawo i patrzeć w jego cudnie błękitne oczy … W szkole wszyscy wyzywali ją od krasnoludków. Kazali jej pić polo-coctę, by zwiększyć rozmiar … Mówili, że w kingsajzie jest fajniej … Durnie! Tam nie ma takiego Thorina… Król cofnął się do komnaty, co natychmiast wykorzystała. Złapała buty, ukłoniła się, szepnęła „dobrej nocy Wasza Wysokość” i już jej nie było.
Thorin długo nie mógł zasnąć. Odkąd przestały dręczyć go koszmary, noce stały się dziwnie puste i samotne. W końcu, gdy policzył już wszystkie jeże Radagasta, po raz setny obrócił się na drugi bok, oczy same zamknęły się i ujrzał śmiejące się spojrzenie Eulalii. Wyśliznęła mu się z ramion i pobiegła przed siebie przez łąkę pełną kwiatów. Po chwili odwróciła się w jego stronę i wyciągnęła ręce. Ruszył za nią tak samo lekki i radosny. Dogonił ją bez trudu, ujął jej dłoń, przyciągnął do siebie, mocno przytulił a potem zachłannie pocałował przewracając się na pachnącą trawę.
Gwałtownie otworzył oczy. Nie było jej obok a on leżał jak zawsze sam w wielkim łożu w swojej komnacie. „Na cholerę mi takie łóżko, gdy nie mam go z kim dzielić!” Poduszka zaliczyła właśnie solidny prawy sierpowy, Thorin ze złością obrócił się na drugi bok, licząc, że gdy zamknie oczy to Eulalia powróci … „Eulalia! Głupie imię! Tylko język się plącze! … Lilly … Właśnie! Lilly! Delikatna, skromna i piękna jak kwiatuszek!”
- Lilly – mruknął – Lilly … Znów zapadł w sen. Stał teraz na niewielkiej łące w środku gęstego lasu. Słońce chyliło się ku zachodowi. Wiał lekki, przyjemny wiaterek, poruszający wysoką trawą. Przed nim błyszczało niewielkie jeziorko. Woda musiała pochodzić z ciepłego źródła, bo na powierzchni od czasu do czasu pojawiały się bąbelki pękające pod obłoczkiem pary. Nagle znów ją zobaczył. Wynurzyła się z wody. Lśniła niczym najcenniejszy klejnot. Uśmiechała się prowokacyjnie i przyzywała go gestem, by do niej dołączył. Mowy nie ma! W życiu! On się nie kąpie! Nigdy! Co najwyżej bierze prysznic w górskim wodospadzie! Lilly nadal słodko uśmiechnięta wstała powoli. Mokre włosy otuliły jej ciało, ale nie ukryły zarysu kształtnych piersi, wcięcia w talii, szczupłych ramion, jedwabistej skóry… Thorin stracił rozum. Rozebrał się błyskawicznie i wskoczył do wody rozchlapując ją na wszystkie strony. Poczuł miłe, odprężające ciepło, łagodny zapach kwiatów, wilgoć i drobne dłonie Lilly na ramionach. Zamknął oczy. Było mu … przyjemnie … Tak … kąpiel z bąbelkami i z piękną, nagą kobietą … Właśnie! To grzech siedzieć tak bezczynnie, gdy ona jest na wyciągnięcie ręki! Uśmiechnął się błogo i otworzył oczy. Lilly patrzyła na niego pożądliwie. Skąd taka odmiana w tej kobiecie? Do tej pory zawsze spłoszona i nieśmiała … a teraz? Jej oczy zdawały się mówić, że za chwilę zazna takich rozkoszy o jakich nawet nie śnił. Nagle ujrzał w jej dłoni szczotkę. „Skąd ona ją wytrzasnęła? A! Przecież czymś musi czyścić moje buty … Na Durina, to chyba nie ta sama szczota!?” Lilly bez słowa przesunęła ostrymi włoskami swojego narzędzia pracy po jego ramieniu. Thorin poczuł miłe mrowienie. Uśmiechnął się. Wyraźnie ją to zachęciło, bo powtórzyła ruch, równie subtelnie jak poprzednio i już po chwili szczotka w towarzystwie dłoni Lilly błądziły po jego ciele. Było mu bardzo, bardzo przyjemnie, czemu dawał wyraz głuchymi pomrukiwaniami. Nagle Lilly odrzuciła szczotkę, uniosła jego ramię i zaczęła myć go ostrożnie pod pachą … To … to było … niezwykłe… Zrozumiał nareszcie dlaczego faceci śpiewają podczas kąpieli, golenia i pod prysznicem. Robią to, gdy nie są sami! Wystarczy tylko odpowiednia, chętna i naga kobieta obok! Nie wiedział kiedy z gardła wyrwała mu się melodia Misty Mountain. A potem … im bardziej intensywne były ruchy Lilly, tym głośniej śpiewał.
Thorin  obudził się o pierwszym brzasku, czując, że nie jest sam w komnacie. Instynktownie sięgnął po sztylet ukryty pod poduszką i bardzo wolno uniósł się nieznacznie na łokciu, rozglądając przy tym uważnie dookoła. Eulalia krzątała się po pomieszczeniu. Słyszał cichutki szelest jej sukni. Poruszała się bardzo ostrożnie, odkładając na miejsc jego rzeczy: pas, karawasze, łuskową zbroję, pochwę miecza i … koronę! Jego durną koronę po dziadku też wyczyściła! Patrzył jak ustawia buty, a potem otwiera skrzynię, wyciąga z niej dwie pary skarpet i chowa je do kieszeni. „To dlatego zawsze masz zapasowe pod ręką …” Nagle zamarł, bo dziewczyna odwróciła się w jego stronę, suknia zawirowała i dopiero wtedy zauważył, że jest boso. „Ała! Ależ musi ci być zimno!” Przyglądała mu się przez chwilę z czułością i uwielbieniem, potem uśmiechnęła się, podniosła swoje buty i cichutko wyszła zamykając za sobą bezgłośnie drzwi. Thorin gwałtownie wyskoczył z łóżka i zaraz tego pożałował. „Cholerna zimnica! Trzeba tu jakieś skóry rozłożyć. Jak Thranduil jeszcze raz przyjedzie na tym swoim bydlęciu, to je zabiję, a skórę każę tu położyć! Nie … pewnie będzie śmierdziała gorzej niż na żywym …” Nie zważając na dojmujący chłód, energicznie podszedł do drzwi, otworzył je z rozmachem i widząc dziewczynę, krzyknął:
- Lilly! – nie zareagowała – Eulalio! – powtórzył. Stanęła od razu. Odwróciła się, włosy zawirowały wokół ramion, ukłoniła się nisko i zapytała:
- Tak, Wasza Wysokość? – na jej ustach błąkał się nieśmiały uśmiech. Do Thorina dotarło właśnie, że stoi w samych gatkach, ale niespecjalnie go to obeszło.
- Czemu tak skradałaś się?
- Nie chciałam cię budzić, panie. Wczoraj byłeś zmęczony i rozdrażniony. Pomyślałam, że sen dobrze ci zrobi – podniosła oczy. Zaczerwieniła się wyraźnie skrępowana widokiem jego nagiego, muskularnego  torsu.
- Podejdź – powiedział łagodnie. Posłusznie wykonała polecenie. Ujął ją za ręce. Rzuciła mu pytające spojrzenie, a gdy zobaczyła że Thorin nachyla się aż zesztywniała z przejęcia. Tymczasem on najdelikatniej jak potrafił ucałował jej dłonie i szepnął:
- Dziękuję …
- Ty mnie? … Panie, ty … ty … ty mnie dziękujesz? Ja … ja tylko … - jąkała się ze zdenerwowania. Chwycił jej podbródek, łagodnie przytrzymał i tonąc w tych cudnych oczach, które śniły mu się przez całą noc, powiedział z całym przekonaniem:
- Tak, dziękuję ci.
Patrzyła na niego nadal zdezorientowana. W końcu uśmiechnęła się, a motyle w brzuchu Thorina zaczęły swój szalony taniec.
- To ja dziękuję, Wasza Wysokość.
Dygnęła i odeszła sprężystym krokiem. Patrzył dopóki nie zniknęła za zakrętem. Postanowił, że ostatni raz pozwolił jej odejść.
Thorin szedł zadowolony do sali tronowej. Ori już wcześniej zawiadomił go, że płowowłosy leśniczy oczekuje tam na jego przybycie. Gdy zapytał o łosia, Ori skrzywił się wymownie zatykając nos. „Czyli wszystko jasne – bydlę znów zasmradza stajnię.” Dziś jednak nie przeszkadzało mu to. Dziś zamierzał odprawić Brumhildę, a potem zejść do pralni, odszukać Lilly i … i dalej nie miał pojęcia. Wiedział jednak, że tym razem niezawodny plan nie jest potrzebny. Wystarczy pełna improwizacja i przekonanie o tym, że nigdy się nie myli. Zatem, jeśli zrobi coś szalonego, to będzie to właściwe.
Był już prawie na miejscu, gdy poczuł silne szarpnięcie za rękaw. „Co na Durina!” Balin położył palec na ustach i skinieniem głowy dał znać, gdzie król powinien spojrzeć. To, co Thorin zobaczył było faktycznie … zaskakujące, nawet bardzo zaskakujące. Brumhilda cała w skowronkach spoczęła na stopniach wiodących do tronu. Gestykulowała żywo nieskoordynowanymi ruchami i swoim skrzekliwym głosem niemal wykrzykiwała kolejne zdania. Thranduil siedział po turecku u jej stóp z rozanielonym i nieco błędnym wzrokiem, spijając każde słowo z jej ust. „Co on znowu wziął? Jakie ziele tym razem? Ślepy jest i głuchy? W sumie … jest już taki stary, że coś może mu szwankować … A niech mnie!” Thorin stał i gapił się cokolwiek głupawo na to, co działo się przed jego oczami. Leśniczy, bowiem zdjął koronę, podał ją kaszalotowi, który chichocząc wcisnął ją na swój kołtun. Król elfów westchnął w ekstazie. „Aż tak cię to kręci? Coż … elfy zawsze były jakieś dziwne. Zakochać się w paskudzie! Ale numer!” Thorin nie posiadał się z radości. Pozbędzie się Brumhildy i leśniczego za jednym zamachem. „Gołąbeczki” będą teraz zajęte tylko sobą, dzięki czemu skończą się ciągłe wizyty w Ereborze. Uśmiechnął się, odwrócił na pięcie i pognał w głąb góry.
- Thorinie! Dokąd? – usłyszał za sobą teatralny szept Balina.
- Po żonę! Na moich – nie twoich zasadach! – rzucił przez ramię zderzając się przy tym z twardą czaszką Dwalina.
- Nareszcie – mruknął z ulgą krasnolud – cały ranek cię szukam.
- Spadaj!
- Ej! Jestem szefem twojej ochrony, chyba powinienem …
- Spadać!
- Thorinie, nie możesz wszędzie chodzić sam!
- Mylisz się Dwalinie! Mogę! I jeśli będę potrzebował twojego towarzystwa, to dam ci znać, a teraz spadaj – i nie czekając na odpowiedź popędził przed siebie.
Lilly jak zawsze zajmowała miejsce w samym rogu pralni. Inne kobiety przekrzykiwały się niczym przekupki na targu, opowiadały jakieś niestworzone historie, przechwalały, która z nich miałaby większe szanse u Thorina i jak zawsze zachwycały się nim: jego władczym spojrzeniem, atletycznym ciałem, brodą, lokami, siłą i dostojeństwem. Klepały jak najęte, co takiego zrobiłyby z nim w łóżku, albo w innym miejscu. Lilly wyłączyła się. Nuciła pod nosem ulubioną melodię, wspominała poranek i widok, jakiego nie doświadczyła żadna z roznegliżowanych praczek … królewskie usta na jej dłoniach, lekko drapiącą brodę i łaskoczące włosy, które opadły na jej przedramiona… Ona jedna w tym pomieszczeniu rozmawiała z Thorinem … Ona jedna wiedziała, jak władca wygląda gdy śpi. Ona jedna widziała go w samych gatkach … Podniosła głowę słysząc jakieś zamieszanie.
Thorin wpadł jak burza do pralni wprowadzając kobiety w absolutną konsternację. Zatrzymał się na moment a potem zaczął krążyć wśród balii nerwowo rozglądając się na boki. W końcu zobaczył to, czego szukał. Lilly stała w kącie patrząc na niego z niemym uwielbieniem. Gdy ich oczy spotkały się zmartwiała. Przypominała teraz szlachetny posąg  z … czerwonymi skarpetami w ociekających woda dłoniach. Thorin podszedł do niej zdecydowanym krokiem, wyszarpnął skarpety i cisnął je z impetem do balii, a potem ujął jej twarz w dłonie i wpił się w jej usta. Lilly nadal stała sztywna jak słup. Dopiero po chwili zarzuciła mu ramiona na szyję, a jej ciało poddało się natarczywej pieszczocie. W końcu brakło jej powietrza, więc odsunęła Thorina delikatnie od siebie. Przyglądał się jej czule, pogłaskał po policzku słysząc za plecami westchnienia innych kobiet przeszywające grobową ciszę pralni.
- Thorinie … - Lilly skuliła się chowając za nim. Chwycił ją za rękę i bez słowa pociągnął za sobą. Szedł bardzo szybko zamaszystym krokiem. Eulalia próbowała dotrzymać mu tempa. Kobiety rozstępowały się przed nimi, oszołomione niecodziennym widokiem. Po wyjściu z pralni król puścił się biegiem przed siebie nadal mocno ściskając dłoń Lilly. Nagle stanął, przyparł ją do ściany i ponownie wpił się w jej usta. Teraz nie żądał, tylko … prosił. Był wniebowzięty, gdy Lilly z pasją odwzajemniła pocałunek. Czuł jej drżące ciało, dłonie przytrzymujące twarz, ten niezwykły zapach jego kobiety. Przycisnął ją mocniej biodrami, by poczuła jak bardzo działa na niego jej bliskość i pieszczoty. Nagle poczuł bezczelne stukanie w ramię.
- A! Tu jesteś! – usłyszał głos Dwalina – Chodź, Thranduil chce z tobą rozmawiać. Nie czas na obmacywanie dziewek po kątach! Ja wiem, że masz swoje potrzeby i jakaś chętna zawsze się znajdzie, ale …
Thorin niechętnie odsunął Lilly od siebie. Uśmiechnął się do niej rozmarzony, po czym odwrócił gwałtownie i jednym ciosem powalił Dwalina na ziemię. Złapał się za nadgarstek, zgiął w pół i jęknął:
- Jasna cholera! Ale masz twardy łeb! Co ty tam masz? Kamienie?
Dwalin, nieco oszołomiony dźwigał się z podłogi patrząc gniewnie na Lilly, która trwożliwie chowała się za plecami Thorina. Otwierał już usta, by powiedzieć, co sądzi o takim traktowaniu, gdy król ryknął:
- To, że jesteś szefem BOK-u* nie znaczy, że możesz wszędzie za mną łazić i przeszkadzać mi, gdy jestem BARDZO zajęty! A jeśli jeszcze raz użyjesz określenia „dziewka” wobec mojej przyszłej żony, to tak ci nakopię, że tatuaże ci zbieleją! - Dwalin patrzył na niego z niedowierzaniem – A teraz idź i powiedz gajowemu, że zatrzymały mnie WAŻNE sprawy. GDY skończę, to do niego przyjdę.
- Jak rozkażesz – Dwalin obrażony odwrócił się i odszedł.
- Thorinie … - Lilly wyszła zza jego pleców – czy… czy ty … czy ty … - jąkała się znów ze zdenerwowania.
- Tak! Właśnie tak! Chcę, żebyś została moją żoną. Zresztą po tym przedstawieniu, jakie urządziliśmy w pralni, nie masz wyjścia.
- Urządziliśmy? – podniosła brwi ze zdumienia – urządziliśmy?! Rzuciłeś się na mnie z tymi … słodkimi ustami … - westchnęła i pocałowała go bardzo namiętnie – i mówisz, że nie mam wyjścia? – szepnęła łapiąc oddech i nadal mocno przytulając się do niego.
- Dokładnie! – wysapał Thorin – nie masz wyjścia. Szykuj się na wieczór! Nie ma potrzeby, by dłużej z tym zwlekać.
- Ale ja … ja … ja nie mam odpowiedniej sukni … nie chcę przynieść ci wstydu … bo ja … ja … wyglądam …
- Pięknie. Tak? To chciałaś powiedzieć? – bardziej stwierdził, niż zapytał – wierz mi, suknia będzie ci jedynie przeszkadzać, a tę można na szczęście szybko zdjąć, więc jest w sam raz.
Thranduil pierwszy raz wyglądał na zakłopotanego. Włochate gąsienice brwi zbiły się w jedną grubą kreskę nadając jego twarzy prawdziwie groteskowy wygląd. Thorin znowu pomyślał, że gajowy ma fatalną kosmetyczkę, bo przy tak utlenionym łbie, czarne brwi wyglądają głupawo. Brumhilda stała obok swego wybranka. Thorin z trudem powstrzymał uśmiech, bo „gołąbeczki” wyglądały jak Wielki Goblin i jego mały Toadie.**
- Thorinie – elf odezwał się melodyjnym głosem. „Znów będzie mnie czarował! Dureń! Jeszcze nie wpadł na to, że na mnie to nie działa?” – pokornie pragnę prosić cię o łaskę … i wybaczenie dla Brumhildy – spojrzał w dół i uśmiechnął promiennie – najpiękniejszej istoty, jaką w swym długim życiu widziałem. „No, stary … niezłe te grzybki, które zajadasz! Ciekawe, co będzie, gdy ci się skończą.”
- Thorinie, wybacz mi, proszę – wtrąciła się Brumhilda– nie planowałam tego, ale Duduś, znaczy Thranduil … zrozum proszę: serce nie sługa.
„Duduś?! Na Durina! Masz przekichane, kolego! Twoja wola!”
- Thranduilu, Brumhildo, nie mam prawa stawać wam na drodze. Obyście byli szczęśliwi!
- Czy to znaczy, że uczynisz nam ten zaszczyt i zostaniesz drużbą? – oczy elfa zalśniły, a gąsienice powróciły na swoje miejsce. Balin chrząknął znacząco.
- Tak – Thorin odpowiedział z ociąganiem.
- To cudownie! – Brumhilda aż podskoczyła i klasnęła w dłonie – poproszę siostrę, by towarzyszyła ci, nie jest wprawdzie tak piękna jak ja …
- To zbytek łaski, Brumhildo. Mam z kim pojawić się na waszym ślubie – mówiąc to odwrócił się i wyciągnął dłoń. W głębi korytarza pojawiła się niepozorna postać Lilly. Szła spokojnie. Dopiero, gdy wynurzyła się z cienia, Thorin zauważył, że jest zmieszana i zaczerwieniona ze wstydu. Thranduil posłał porozumiewawcze spojrzenie narzeczonej. Oboje od razu domyślili się kim jest kobieta chowająca się za ramieniem Thorina.
- Wspaniale! – krasnoludzica była naprawdę zachwycona – zrobimy wielkie, podwójne wesele: najpierw tu w Ereborze, a potem w Mirkwood u Dudusia! Będzie …
- Nie! – Thorin przerwał jej zdecydowanie – wasz ślub, to … wasza sprawa. Możecie zaprosić pół lasu, krasnoludy z Gór Czerwonych i nawet całe Westeros z Aegonem i jego smokiem! Pląsajcie do tej swojej psychodelicznej muzyki, jedzcie zieleninę, te podejrzane jagody, grzybki Radagasta i co tam jeszcze chcecie! My – spojrzał na Lilly – zrobimy to po naszemu!
- Czyli jak? – oczy kaszalota zwęziły się nadając twarzy jeszcze paskudniejszy wygląd.
- Po krasnoludzku! – odparował Thorin. Elf położył dłoń na kołtunie narzeczonej i powiedział melodyjnym głosem:
- Żabeńko, każdy ma prawo robić to tak, jak lubi i jak nakazuje tradycja – Brumhilda najwyraźniej skupiła się na niewielkiej dwuznaczności wypowiedzi, bo ożywiła się ponad miarę a w jej oczach rozbłysła żądza.
- Oczywiście Dudusiu, co tylko zechcesz … i jak zechcesz.
Późnym popołudniem Duduś z Żabeńką udali się do lasu. Thorin liczył na to, że tak dalece zajmą się sobą, iż zapomną o całym świecie. Zresztą zaprzątały go inne sprawy. Zbliżał się wieczór i noc, która miał być pierwszą z wielu dzielonych z Lilly, ale by do tego doszło musiał się ożenić.
- Fili!! Gdzieś tym razem polazł!! -  głos króla niósł się przez korytarze góry.
- Jestem wuju! – Fili wpadł do sali tronowej.
- Ile razy prosiłem, byś nie mówił do mnie „wuju”? To, że nosisz miecz nie znaczy, że jesteś Rochem Kowalskim! – prychnął Thorin.
- Oczywiście wu … Thorinie. I za dużo o tym mówiłeś …
- Istotnie. Za dużo. Ale mniejsza z tym. Gotowy?
- Jasne! – Fili rozpromienił się. Rola mistrza ceremonii spodobała mu się od razu. Thorin stwierdził bowiem, że skoro on jako kapitan okrętu HMS Erebor bierze ślub, to udzielić mu go może tylko pierwszy oficer. Fili był dumny jak paw.
- Krótka formuła. Pamiętasz?
- Oczywiście Thorinie – tym razem nie popełnił błędu – zatem zaczynajmy: Czy ty Thorinie?
- Tak!
- A czy ty Eu … Eu … Lilly?
- Tak.
- Możesz pocałować żonę wu … - jedno mordercze spojrzenie wystarczyło, by Fili przypomniał sobie o prośbie króla – Thorinie – dokończył z ulgą.
Wesele miało iście krasnoludzki charakter: dużo jadła (bez zieleniny, za to pojawiły się frytki), dużo piwa, dużo sprośnych piosenek i tyle samo wywijania hołubców na stołach. Thorin i Lilly wymknęli się szybko z tego szaleństwa, udając się do pobliskiego lasu (absolutnie NIE Mirkwood). Pan i władca już wcześniej zadbał o to, by bez trudu trafić na polanę, która przyśniła się mu poprzedniej nocy. Bilbo, zwany teraz „B”, przy pomocy agenta o kryptonimie OO7- Beorna, znalazł i odpowiednio zabezpieczył właściwe miejsce. Wystarczyło jedynie, by Thorin zaprowadził tam Lilly. Gdy stanęli na polanie, spojrzeli na siebie przeciągle, zrzucili ubrania, chwycili za ręce, rozpędzili i z głośnym pluskiem wskoczyli do jeziorka.                
… A potem … Misty Mountain śpiewane na dwa głosy niosło się po lesie aż do brzasku.




* BOK - Biuro Ochrony Króla
**Toadie - maleńki, lizusowaty ogr służący księciu Igthorn’owi, słodki niczym równie lizusowaty Mort

Uwaga! Autorka nie bierze odpowiedzialności za ewentualny uszczerbek na zdrowiu psychicznym czytających. Po ewentualną poradę proszę kierować się do najbliższej placówki NFZ i pytać o dr hab. n. med. Radagasta, lek. Tauriel lub dr n. med. Oin’a.




"Książę z lawendowych pól", fanfik autorstwa Kate. Część 27.

$
0
0

Notka: Autorem tego opowiadania jest Kate, która publikuje swoje opowieści na Wattpad. Prace Kate znajdziecie tutaj. Opowieść, "Książę z lawendowych pól" zainspirowana jest postacią Johna Standringa granego przez Richarda Armitage’a w serialu „Sparkhouse" polski tytuł ”Dom na wrzosowisku” i nie ma na celu naruszenia praw autorskich. Opowieść zawiera treści erotyczne, więc jeśli nie macie skończonej odpowiedniej ilości lat (to jest 18 lat) aby czytać takie teksty, to proszę nie czytajcie dalej.

-----------------

Poprzednia, dwudziesta szósta część tutaj.


John
Śpi… Moja piękna, wspaniała żona. Co prawda jeszcze nie jest moją żoną, ale za dwanaście godzin już nią będzie. A ja i tak czuję, jakby była tylko moja. Tak bardzo ją kocham… Dała mi to, czego wszyscy mi odmawiali, czego nikt inny nie chciał lub nie potrafił mi dać. A Kate pół roku temu tak po prostu weszła z butami w moje życie, i ani przez chwilę nie pomyślała, by z niego wyjść. O nie, sam bym jej nie wypuścił… Z nikim nigdy nie czułem się tak, jak z nią. Była moim aniołem, a kim byłem dla niej ja? Zawsze powtarzała, że jestem jej największym skarbem, że nikogo nie kochała tak, jak mnie, że przy mnie czuje się jak prawdziwa kobieta, że uszczęśliwiam ją… Czym? Patrząc na siebie nie widziałem nic wyjątkowego, co mogłoby uszczęśliwić taką kobietę. A jednak… Szalała na moim punkcie, tak samo jak ja na jej. Byliśmy gotowi umrzeć za siebie, i ten związek musiał skończyć się ślubem. A ślub… To nowy rozdział w naszym życiu. Będzie jeszcze szczęśliwsza, obiecałem sobie to. Obiecałem sobie, że codziennie będę wywoływał uśmiech na jej twarzy, i… zacznę od dzisiaj.
Wyślizgnąłem się z łóżka, tak by jej nie obudzić, założyłem pierwsze z brzegu dżinsy i zszedłem do kuchni. Gdzieś miała książkę z przepisami… Jest! Co by tu przygotować… Ciasto? Nie, będzie tego za dużo na weselu. Mięso też odpada, sałatki są zbyt czasochłonne… Tak! Świeże, pachnące bułeczki! Podpatrywałem kiedyś, jak Katie je robiła – wyrobienie ciasta zajmuje dziesięć minut, potem musi rosnąć pół godziny, a same bułki pieką się dosłownie kilkanaście minut. W godzinę dam radę! Zakasałem rękawy i zacząłem przeszukiwać lodówkę. Drożdże, mleko, jajka – wszystko jest. miałem tylko nadzieję, że nic nie spalę, a moja żona będzie ze mnie dumna.

Kate
Zimno… Co jest, John otworzył okno? Otworzyłam powoli jedno, potem drugie oko i obróciłam się na drugi bok. To nie okno, po prostu Johna nie było obok! Zaczęłam tym bardziej doceniać jego właściwości grzejące. Ale gdzie on do diabła poszedł o siódmej rano, kiedy powinien wysypiać się przed własnym ślubem! Zerwałam z siebie kołdrę, i poczułam przejmujący chłód. Ech, chyba nigdy nie przywyknę do niższych temperatur rankiem… Ubrałam gruby szlafrok, ciepłe skarpetki i po cichu zeszłam na dół. Już na schodach czułam wspaniały zapach świeżego, swojskiego pieczywa… Co on znowu wykombinował? Na palcach podeszłam do drzwi kuchennych i… zamarłam. John nachylał się nad otwartym piekarnikiem i drucikiem sprawdzał coś, co najwidoczniej piekł. Boże, był tak piękny… Aż miałam ochotę podejść i dotknąć palcami jego cudownej skóry na plecach, przytulić się, pocałować w kark, poczuć go, wdychać jego zapach… Jego bose stopy cofnęły się o krok. John wyłączył piekarnik i wyprostował się. Tym razem zrobiło mi się gorąco… Miał na sobie tylko luźne, znoszone, robocze dżinsy, i wyglądał tak piekielnie seksownie…
- Witaj, kochanie – szepnęłam niespodziewanie.
- Boże! – podskoczył ze strachu i obrócił się w moją stronę – Skąd się tu wzięłaś… Dlaczego nie śpisz?
- Mogę zadać ci to samo pytanie.
John
- Ja… Słonko, chciałem zrobić ci śniadanie – odparłem – Myślałem, że zaniosę ci je do łóżka.
- Pieczesz dla mnie bułeczki? – rozpromieniła się, zaglądając do piekarnika – John, jesteś niesamowity!
- Przestań. Chciałem sprawić ci przyjemność.
Katie patrzyła na mnie z ogromną miłością w swoich pięknych, niemal szmaragdowych oczach. Jak ona to robiła, że za każdym razem zakochiwałem się od nowa w jej spojrzeniu…?
- Denerwujesz się? – założyła mi ręce na szyję i cmoknęła w nos.
- Ja? Czym?
- Ślubem.
- Ależ skąd – odparłem spokojnie – To dla mnie chleb powszedni.
Chwyciłem ją w pasie i z łatwością uniosłem, sadzając ją na stole. Rozsunąłem jej uda i stanąłem między nimi, blisko niej, nachylając się nad jej słodkimi ustami. Gdy zetknąłem nasze wargi ze sobą, Katie mocniej objęła moją szyję, przysuwając mnie jeszcze bliżej. Powoli, niespiesznie muskałem jej usta, prowokując ją do rozchylenia ich. Westchnęła głośno,  wtedy pocałowałem ją tak namiętnie, na ile było mnie stać; szczupłe palce mojej ukochanej delikatnie przeczesywały moje włosy, i mruczała rozkosznie, oddając się całkowicie we władanie moim zachłannym, spragnionym wargom.
Kate
John pieścił moje usta nie spiesząc się, powoli, jakby nie chciał stracić ani milimetra z ich powierzchni. Zamknęłam oczy i po prostu poddałam się mu całkowicie, licząc na wiele, wiele więcej… Nic jednak z tego. John, złożywszy na moich ustach ostatni, najgłębszy i najbardziej gorący pocałunek cofnął się gwałtownie o krok.
- Wystarczy – wydyszał – Już. Koniec.
- Co jest? – zapytałam, zdezorientowana.
- Nie kuś mnie, za jedenaście godzin bierzemy ślub! Nie spojrzę księdzu w oczy, jeśli…
- MNIE masz patrzeć w oczy, a nie starszemu facetowi w czarnej sukience! – roześmiałam się głośno; John bywał taki pocieszny i nieporadny!
- Wystarczy tego dobrego, narzeczono – uciął, wyciągając bułki z pieca – Proszę zejść ze stołu i usiąść na krześle.
Posłusznie wykonałam polecenie, i zostałam obsłużona jak w najlepszej restauracji. Podano mi pod sam nos gorące bułki, świeże masło od pani Freeman, aromatyczną kawę i genialne powidła autorstwa Josephine. Dałabym sobie odciąć obie ręce za takie śniadanie codziennie!
John
Kiedy patrzyłem, jak moja Katie ze smakiem je śniadanie własnoręcznie przeze mnie przyrządzone, rozpierała mnie ogromna radość. Serce cieszyło mi się na ten widok, bo wiedziałem, że odtąd tak już będzie co dzień. Będę siedział tu naprzeciwko i patrzył na nią, jak je…
- Halo, tu ziemia! – pomachała mi nożem przed nosem – Co jest?
- Patrzę tylko.
- To jedz, bo mamy dziś ślub, nie zapomnij. W południe przychodzi Josephine, żeby mnie uczesać.
- Nie jedziesz do fryzjera? – zdziwiłem się; myślałem, że kobiety przed własnym ślubem odwiedzają te wszystkie dziwne miejsca jak kosmetyczki i salony fryzjerskie.
- Jaki to ma sens, kochanie? – Katie spojrzała na mnie z niesamowitą czułością – W jakich włosach lubisz mnie najbardziej?
- Wiesz przecież, że w rozpuszczonych. Albo w takim warkoczu, jak zaplatasz go sobie na jeden bok…
- O tym właśnie myślałam. Ciocia zrobi mi taki prosty, ale piękny warkocz, dobierany od lewej strony, a po prawej będzie sobie swobodnie zwisał. Może być?
- Pewnie… Będziesz najpiękniejszą panną młodą na świecie.
- Przesadzasz, to tylko warkocz. Nie widziałeś jeszcze sukienki…
- Bo nie chciałaś pokazać! – oburzyłem się na żarty.
- Bo nie chciałam, i już! – odcięła się – Zobaczysz w kościele. Nie to, że wierzę w te wszystkie bzdury że jak mnie zobaczysz to będzie nieszczęście, ja po prostu chcę zrobić ci niespodziankę.
- Ty cała jesteś dla mnie cudowną niespodzianką.
Kate
Po śniadaniu John pojechał z Vincentem odebrać garnitury z pralni, bo oczywiście zapomnieli zrobić to wcześniej. Ja relaksowałam się w wannie, słuchając muzyki. Tyle wolnego czasu… I zero stresu. Przecież kochałam go, więc ślub był czymś naturalnym. Czego tu się bać? Słyszałam, że wiele par przed ślubem bardzo się stresuje, ale dla mnie to było niezrozumiałe. Czyżby to ze mną było coś nie tak? Może… Nieważne. Czułam się cudownie i NIC nie mogło mi tego zepsuć.
Wykąpałam się, przygotowałam wszystkie drobiazgi i dodatki, i położyłam się na kanapie, oczekując na ciotkę. Przyszła dość szybko; okazało się, że pojawił się jakiś problem w remizie, gdzie miało odbyć się nasze wesele, i musiałyśmy tam pójść, jednak poradziłyśmy sobie ze wszystkim. Wracając do domu, Josephine poszła jeszcze do siebie po moją sukienkę; z oczywistych względów nie mogłam jej mieć u siebie, bo John natychmiast skorzystałby z mojej nieuwagi bądź nieobecności i obejrzał ją, a tego nie chciałam. Ja natomiast poszłam prosto do domu. Zaraz, drzwi są otwarte…? Czyżby John wrócił? Weszłam do domu po cichu i od razu usłyszałam jakieś ruchy w kuchni. Był w środku. Podeszłam do drzwi i… zatkało mnie. Byłam zszokowana, bo John stał przy oknie, oparty biodrem o parapet, i wyraźnie nerwowy… palił papierosa! Nigdy w życiu nie widziałam go palącego, nigdy też nie wspominał mi że kiedykolwiek w ogóle palił. A teraz właśnie mocno drżącą ręką gasił jednego, i od razu zapalał drugiego! Zaciągnął się dość mocno i opuścił dłoń trzymającą papierosa, ale zwróciłam uwagę, że niesamowicie mocno się trzęsła. Mój Boże, co mu się stało…? Odwrócił twarz w stronę okna i uparcie wpatrywał się w coś w oddali. Podeszłam tak cicho, że w ogóle mnie nie słyszał; dopiero gdy dotknęłam jego ramienia, podskoczył jak oparzony i patrzył na mnie ze strachem.
- Katie, ja… - zerknął niepewnie na papierosa i usiłował go ukryć za plecami – Nie wiedziałem, że przyjdziesz…
- Uspokój się. Nie robisz nic złego, nie musisz go chować – uśmiechnęłam się pokrzepiająco – Coś ci się stało?
- Nie… Nic!
- Kochanie, denerwujesz się… Podaj rękę.
Chwyciłam jego dłoń i rzeczywiście, drżała jak nigdy. Biedaczek… Tak bardzo się czymś przejął. Ciekawe tylko, czym…
- Przepraszam cię – powiedział cicho, próbując zgasić papierosa.
- John, uspokój się. Wypal go sobie do końca, jeśli ci to pomoże.
Objęłam go w pasie i patrzyłam w górę na jego zalęknione oczy. Był niesamowicie zestresowany, troszkę jakby przerażony. Zaciągnął się jeszcze raz i zgasił papierosa, spuszczając głowę.
- Narobiłeś dymu i brzydkiego zapachu, to teraz powiedz co się stało. Zdradziłeś mnie?
- Nie! – krzyknął – No co ty… Jak mógłbym!?
- No to co takiego złego się stało? Nigdy nie paliłeś, mam powód by się martwić.
- To… z nerwów – szepnął niepewnie.
- Słucham!?
- Wiedziałem, że będziesz się śmiała…
- Nie, nie śmieję się, John, powiedz o co chodzi, denerwujesz się ślubem?
- Trochę – przyznał – Nie chcę palnąć niczego głupiego, jakiejś gafy.
- Misiu… Jak możesz się tym przejmować!?
John
Kate wspięła się na palce, wsparła dłonie na moich barkach i zaczęła powoli mnie całować. Odsunąłem od niej twarz.
- Zostaw, śmierdzę teraz tym paskudztwem – powiedziałem, choć miałem tak ogromną ochotę wpić się w jej słodkie usta…
- A kiedy powiedziałam, że to jest dla mnie problem? – odparła wesoło – Chodź, należy się nam odrobina odprężenia.
Nie zważając na moje protesty pocałowała mnie. Poczułem ogromną ulgę, kiedy z właściwą sobie subtelnością, a zarazem namiętnością pieściła moje usta, pomrukując cichutko. Moja kochana Katie… Z kim mógłbym być szczęśliwszy?
- Lepiej się czujesz? – zapytała.
- Wspaniale. Przepraszam cię za to, ty jesteś tak spokojna, a ja denerwuję się jak uczeń przed egzaminem, to ja powinienem ciebie wspierać, a chowam się po kątach z papierosem…
- Daj spokój. Grunt, żebyś przyszedł do kościoła, a potem z niego nie uciekł.
- Akurat to mogę ci obiecać – uśmiechnąłem się wreszcie, nieco uspokojony.
- John, za chwilę przyjdzie ciocia, lepiej wywietrzmy kuchnię żeby nie poczuła dymu – Katie pogłaskała mnie delikatnie po policzku – Idź pod prysznic, zmyj z siebie ten zapach, odpręż się, i pójdziesz do Vincenta, dobrze? Nie chcę, żebyś nam przeszkadzał.
- Dobrze, pani prezes. Już się robi.
Katie puściła mnie i otworzyła szeroko okna, a ja poszedłem do łazienki. Wszedłem pod prysznic i puściłem gorącą wodę. To było to, czego potrzebowałem… Gdyby jeszcze Katie była tu ze mną, byłoby idealnie. Cały czas podziwiałem ją, to jak bardzo mnie kocha, jaka jest wyrozumiała, łagodna, choć potrafi też pokłócić się ze mną, ale nade wszystko wiedziałem, że jest w stanie zrobić dla mnie wszystko. No i rozumiała mnie jak nikt inny. Taka żona to prawdziwy skarb. Wiedziałem, że muszę o nią dbać, bo drugi raz takie szczęście mi się nie przytrafi…
Kate
Mój słodki, przyszły mąż… Biedny, zestresowany chłopiec. Niegrzeczny, dodajmy, bo popalał w tajemnicy przede mną. Ale rozumiałam go, miał prawo do nerwów. W końcu to już jego… drugi ślub, ale pierwszy, który miał naprawdę dojść do skutku. Gdybym mogła mu jakoś pomóc, bez wahania bym to zrobiła, ale miałam nadzieję że za kilkanaście godzin wszystko będzie pięknie i idealnie.
- Jestem, skarbie! – z zamyślenia wyrwał mnie głos ciotki – I zobacz, kogo przyprowadziłam!
Wyszłam z kuchni i zobaczyłam moją roześmianą mamę. Padłam jej w ramiona, uradowana jej widokiem, mimo że przecież widziałyśmy się tydzień temu, w święta.
- Córeczko! Jaka jesteś piękna – zawołała, patrząc na mnie z dumą.
- Jeszcze nie, zaczekaj aż ciocia mnie uczesze – roześmiałam się – Tak się cieszę, że jesteś! A tato?
- Jestem, kochanie – ojciec wparował do domu z Vincentem.
- A gdzie John?
- Bierze prysznic, ciociu.
- A co tu tak śmierdzi? – skrzywił się Vincent – Coś się stało?
- Ależ skąd, nie, otworzyłam okno w kuchni, a sąsiedzi z pola mocno palą w piecu, i wiatr przywiewa ich dym aż tutaj. Nie wiem, co oni tak spalają, zwłoki jakieś czy opony… - wykręciłam się.
- Nieważne – orzekła mama – Panowie, usiądźcie i poczekajcie na mojego zięcia, potem zabierzecie go daleko stąd.
- Usiądźcie wszyscy, zrobię wam kawy.
Poszłam do kuchni, zamknęłam nieszczęsne okno i wstawiłam wodę w czajniku. Towarzystwo mocno się rozgadało; ciotka proponowała rodzicom nocleg w swoim domu, by nie przeszkadzali zakochanym nowożeńcom. Dokładnie, przynajmniej tu zgadzałam się z Josephine w całej rozciągłości. Kiedy wróciłam do salonu z kawą, z łazienki właśnie wychodził John.
- Jest mój cukiereczek! – krzyknęła Josephine, lustrując Johna z góry do dołu; nic dziwnego, skoro jedyne, co na sobie miał, to dżinsy.
- Dzień dobry – przywitał się, lekko speszony – Przepraszam za mój wygląd, zaraz się ubiorę…
- Nie krępuj się, synu. Jesteś u siebie – uśmiechnął się mój tata, a ja byłam mu niesamowicie wdzięczna za te słowa. Nie, nie chodziło o sam fakt podarowania nam domu, ale o to, że tak naturalnie mówi o tym, i że może to trafi do Johna.
- Dziękuję – zarumienił się – Zaraz wrócę.
John
Pobiegłem na górę, troszkę zestresowany tak dużą ilością oczu we mnie wpatrzonych. Josephine znowu lustrowała mnie od stóp do głów; czego ta kobieta ode mnie chciała!? Niech wpatruje się w Vincenta, na mnie może patrzeć tylko moja Kate! Tylko moja ukochana żona… Przypomniałem sobie jej piękny uśmiech i zrobiło mi się lepiej. Stres zszedł. Ubrałem się szybko i popędziłem na dół, gdzie całe towarzystwo popijało kawę.
- John, kochany, pójdziesz z Jeremym i Vincentem, ja i Josephine zostaniemy z Kate – oznajmiła mama Kate – Zobaczycie się dopiero w kościele, jasne?
- Oczywiście, proszę pani – odparłem posłusznie, siadając obok Katie.
- No, skończmy już z tymi oficjalnościami – powiedziała – Mów mi po prostu: mamo.
- Ale… nie wiem, czy to wypada…
- John, to twoja teściowa – roześmiał się ojciec Kate – Nie kłóć się z nią.
- Dobrze… mamo – spojrzałem na nią z obawą, czy zobaczę w jej oczach aprobatę, ale ona uśmiechnęła się ciepło do mnie i przytuliła mnie jak własne dziecko.
- Mój synu – powiedziała, wyraźnie wzruszona – Jestem przekonana, że jesteś najlepszym, co mogło przydarzyć się naszej córce.
Ulżyło mi… Naprawdę mnie zaakceptowali. To było cudowne uczucie, mimo że nie miałem własnej rodziny, oni byli moją nową rodziną, i czułem się wśród nich po prostu dobrze. Swobodnie. Naprawdę byli mi bliscy, cała czwórka. Jednak okazało się, że nie jestem samotny, że mam wspaniałych ludzi wokół siebie, rodzinę, przyjaciół, i ukochaną kobietę, która za chwilę zostanie moją żoną – czego mogłem chcieć więcej?
Katie spojrzała na mnie z czułością. W jej oczach widziałem, że zgadza się z tym, co powiedziała jej mama.
Kate
- Wystarczy tych bzdur! – krzyknęła nagle ciotka – Panowie, wynocha! Panna młoda musi się przygotować.
- John, bierz garnitur, buty, i idziemy – poparł ją Vincent – Jeremy, zbieramy się.
- Tak, dajmy dziewczynom spokój.
Cała trójka poderwała się z miejsc i zaczęła ubierać się czym prędzej. John spojrzał na mnie z dziwnym smutkiem w oczach, patrzył i patrzył, jakby na zapas… Podeszłam do niego i przytuliłam się mocno.
- To już ostatni raz – szepnęłam mu do ucha – Potem już nikt nas nie rozdzieli.
- Obiecujesz?
- Obiecuję. To tylko kilka godzin.
Wyszli, a wtedy mama z ciocią zabrały się za robienie ze mnie człowieka. Wychodziło im całkiem dobrze… Byłam naprawdę zadowolona, i coraz bardziej nie mogłam doczekać się ceremonii.
W końcu nadszedł czas wyjścia. Ubrana, uczesana, z malutkim bukietem lawendy w dłoni stałam przed lustrem. No, i teraz zaczęłam się denerwować… Czy John będzie zadowolony z mojego wyglądu? Czy spodoba mu się moja suknia, moje włosy? Czy spełnię jego oczekiwania? Może oczekiwał pięknej, balowej sukni, śnieżnobiałej bezy, welonu na kilka metrów? A ja wyglądałam… tak. Całkiem przyzwoicie, ale może nie tak, jak wyobrażał swoją żonę John?
- Skarbie, jest za dziesięć piąta. Musimy wychodzić – orzekła mama, wchodząc do pokoju z kuchni, i przystanęła, uśmiechając się promiennie – Jesteś najpiękniejszą panną młodą na świecie.
- Ale może John… ciekawe, co powie…
- Będzie zachwycony. Znasz go przecież najlepiej, wiesz, co lubi. A dlaczego uparłaś się tak na tę lawendę? Wiesz, ile miast musiałam zjeździć, żeby w środku zimy zdobyć jakimś cudem choć malutki bukiecik? W końcu udało się, ale kwiaciarka musiała zamawiać je specjalnie dla mnie Bóg jeden raczy wiedzieć skąd.
- Mamo, dużo by opowiadać. Lawenda… ma pewne znaczenie dla mnie i Johna. I dziękuję ci, że zrobiłaś to dla mnie.
- Drobiazg, kochanie. Chodźmy już.
Mama zawołała jeszcze spóźniającą się jak zwykle ciocię i poszłyśmy do kościoła. Tato czekał na nas przy głównym wejściu.
- Gotowa, mój kwiatuszku? – zapytał.
- Tak. A John, wszystko w porządku?
- Tak, czeka w środku z Williamem. Josephine, Vincent siedzi w pierwszej ławce, możesz już iść. Ty też, Sharon.
- A Rosie? Jest? – przestraszyłam się, że mogło zabraknąć mojej świadkowej.
- Panna Turner zabawia rozmową zestresowanego pana młodego i świadka. Wszystko jest w najlepszym porządku, o nic się nie martw.
- Katie, moje dziecko! – podszedł do nas ksiądz – Jesteś już. Nareszcie… Zapraszam panie do środka.
Mama i ciotka posłusznie weszły do kościoła. Przez otwarte szeroko drzwi zauważyłam, jak tuż przed ołtarzem John nerwowo przestępuje z nogi na nogę. Poczułam nagle ogromny stres i zrozumiałam Johna. On bał się, że palnie głupstwo, ja – że mu się nie spodobam. Paranoja, ktoś by powiedział, ale dotarło do mnie że taki całkowicie irracjonalny strach jest w takich sytuacjach normą. Trudno. Raz kozie śmierć.
- Jesteś gotowa? – zapytał ksiądz.
- Tak, jestem.
- Kochanie, jesteś prześliczna – tato ucałował mnie w czoło – Będziesz z nim szczęśliwa. Nikomu innemu bym cię nie oddał, i myślę że ksiądz przyzna mi rację.
- O tak, John nawet wbrew mnie i wbrew wszystkim zasadom poszedłby za twoją córką do samego piekła, Jeremy. Nigdy nie widziałem takiej pary, co prawda mieliśmy kiedyś pewne małe spięcie na tle ideologicznym, ale chyba wszyscy coś z tego wynieśliśmy. Prawda, Kate?
- Mówiłam księdzu od samego początku, że weźmiemy ślub – uśmiechnęłam się ironicznie – Przecież bym nie kłamała.
- Dobrze, dobrze… Zaczynamy. Pójdę tam, a kiedy dojdę do ołtarza i stanę przed Johnem, organista zacznie grać, a wtedy wprowadzisz córkę, Jeremy, jasne?
Ojciec kiwnął głową, a ksiądz czym prędzej poszedł do środka. Trzęsłam się z nerwów, widziałam Johna i chciałam być już przy nim. Tato chwycił mnie za ramiona i spojrzał mi w oczy.
- Kochanie, nigdy nie byłem tak szczęśliwy. Wiem, że to brzmi staroświecko, jesteście przecież z Johnem pół roku razem, ale dziś oficjalnie oddaję moją małą córeczkę temu świetnemu chłopakowi. Bądźcie dla siebie dobrzy. Szanuj go, kochaj, i bądź z nim szczęśliwa.
- Obiecuję, tatusiu. Dziękuję ci za wszystko.
Uśmiechnął się ciepło i chwycił mnie pod ramię. Ksiądz stanął przed Johnem i rozległa się muzyka…
John
Ksiądz stanął przede mną i mrugnął do mnie okiem. Rozbrzmiała piękna, delikatna muzyka; zrozumiałem, że to JUŻ. Powoli obróciłem się przodem do głównego wejścia. Kościół był dosłownie pełen ludzi, co zauważyłem dopiero w tej chwili. Moja dalsza rodzina, kilka ciotek, wujków, kuzynostwo, nie widziałem ich parę lat, ale odpowiedzieli na zaproszenie i przyjechali. Rodzina Katie, której nie znałem, i masa mieszkańców Terrington, znajomych, przyjaciół, ludzi mniej lub bardziej życzliwych, niektórzy na pewno przyszli z potrzeby serca, niektórzy z ciekawości – ważne, że tam w drzwiach stała ONA. Zachwyciła mnie już po raz kolejny… Piękna, nieziemska, moja. Widziałem ją po raz pierwszy w sukni ślubnej, i zaniemówiłem. Skromna, niesamowita – taka była jej suknia, zupełnie taka, jak sama Katie. Przylegała ściśle do jej boskiego ciała od pasa w górę, nie była wydekoltowana, czy mocno odkryta – śnieżnobiały materiał okrywała warstwa koronki, koronkowe były również długie rękawy. Od pasa w dół natomiast była prosta, bez falban, kokard, wielkich kół i tych wszystkich udziwnień – zwykła, skromna, prosta suknia, podobnie jak góra okryta subtelną koronką. Katie nie miała na głowie welonu, ale wyglądała przepięknie z włosami splecionymi w warkocz, który po prawej stronie opadał na jej ramię. Na palcu lśnił zaręczynowy pierścionek, a do tego założyła wiszące kolczyki ze szmaragdami, najpewniej przywiozła je mama Katie. W dłoniach moja ukochana ściskała malutki, cudny bukiet lawendy. Całość robiła piorunujące wrażenie… Zawsze wiedziałem, że jest najpiękniejszą kobietą na świecie, ale tego dnia przyćmiła wszystko inne. Była poważna, ale im bardziej się do mnie zbliżała, tym bardziej kąciki jej ust unosiły się w lekkim uśmiechu. Gdy do mnie podeszła, zauważyłem że jej oczy błyszczą jak jeszcze nigdy. Ojciec Katie podał mi jej delikatną dłoń, którą ucałowałem z szacunkiem.
- Zebraliśmy się tu, by połączyć tych dwoje świętym węzłem małżeńskim – powiedział ksiądz, uśmiechając się do nas ciepło – Tych dwoje wspaniałych, młodych ludzi, których miłość nawet mnie zadziwia, którzy dla siebie nawzajem mogliby zrobić wszystko, umrzeć, poświęcić się w imię dobra ukochanej osoby. Przeszli wiele, przeżyli tragedię, która ich wzmocniła i zaprowadziła przed ten święty ołtarz, by resztę życia, chwil szczęścia i rozterek, przeżywać wspólnie z Panem Bogiem…
Ściskałem dłoń Katie, starając się słuchać księdza. To było rzeczywiście niesamowite uczucie… Niby nic nie miało się zmienić, niby nasza miłość nie miała wzrosnąć ani osłabnąć, a jednak stać przed ołtarzem, wypowiadać święte słowa przysięgi, to było coś magicznego. Moja żona… moja piękna, mądra, dobra, czuła żona. To brzmiało fantastycznie. Z niecierpliwością czekałem na wypowiedzenie słów przysięgi, na wymianę obrączek… Wreszcie! Kate chwyciła w swoje szczupłe palce moją obrączkę.
- Przyjmij tę obrączkę jako znak mojej miłości i wierności – powiedziała pewnym głosem, wsuwając złoty krążek na mój palec, po czym nachyliła się i z czułością oraz szacunkiem ucałowała moją dłoń.
- Kate, przyjmij tę obrączkę jako znak mojej miłości i wierności…
Zrobiłem to samo, co ona, speszony nieco jej pocałunkiem przed tak wielką ilością ludzi. Spojrzała na mnie lśniącymi oczyma, co ścisnęło moje serce; chciałem ją w tej chwili tak mocno przytulić…
Kate
- Od tej chwili jesteście małżeństwem, możecie…
Nie dałam mu skończyć, bo z prędkością błyskawicy zarzuciłam Johnowi ręce na szyję i pocałowałam go tak, jakbyśmy nie widzieli się co najmniej od tygodnia. Słyszałam tylko, jak ksiądz i reszta zgromadzonych roześmieli się, klaszcząc w dłonie. Mój mąż, mój prawdziwy, prawowity mąż! Tylko mój… Prawnie i przed Bogiem, TYLKO MÓJ. A ja – tylko jego. To było naprawdę niesamowite…
- Boże, Kate, jak ja cię kocham – powiedział John, patrząc na mnie z radością – Moja cudowna żono…
- Mój mężu – odparłam, sama nie dowierzając w to, co słyszę i mówię – I ja cię kocham…
Było jak w bajce. Po ceremonii w kościele wszyscy poszliśmy na wielkie wesele do remizy. Zeszło się prawie całe Terrington, orkiestra grała głośno i radośnie. Tańczyłam tylko z nim, tylko z moim cudownym mężem…
- Nigdy nie byłam tak szczęśliwa – powiedziałam, gdy zaczęli grać „Never tear us apart” INXS, a John przytulił mnie mocno na parkiecie.
- Uwierz mi, że ja też – szepnął – Gdyby nie ty, nic nie miałoby sensu.
„Don't ask me what you know is true. Don't have to tell you I love your precious heart”*, słyszeliśmy w piosence, i spojrzeliśmy na siebie znacząco. Nie musieliśmy pytać, nie musieliśmy mówić, po prostu wiedzieliśmy. Niezwykła łączność dwóch zakochanych dusz i serc, pasujących do siebie w każdym calu…
John
„I was standing, you were there – two worlds collided, and they could never tear us apart”*… Czy nie tak było? Stałem w miejscu, gdy pojawiła się ona, i nasze światy, pozornie tak różne, zderzyły się ze sobą z ogromną mocą. A teraz… teraz czułem, że naprawdę nie ma na tym świecie rzeczy ani osoby, która mogłaby nas rozdzielić. Może najzwyczajniej za bardzo siebie nawzajem potrzebowaliśmy. Katie była największym cudem mojego życia, zmieniła mnie totalnie, i za to nigdy nie przestanę jej dziękować. Wyciągnęła do mnie dłoń ze swoim sercem, kiedy myślałem że nie ma już dla mnie ani odrobiny miłości na tym świecie, i mimo że upłynęło już pół roku, nigdy nie dała mi odczuć, że coś się zmieniło; codziennie widziałem to serce wyciągnięte na jej delikatnej, drobnej dłoni. Podawała mi je tak naturalnie, tak normalnie… Nauczyła mnie, że i ja muszę swoje wyjąć z piersi i podarować jej. I robiłem to jej wzorem. Nigdy nie chowałem przy niej swojego serca, swoich myśli, uczuć, lęków, radości, podawałem jej wszystko na tacy, tak jak i ona. I to było piękne, to że możemy odsłonić się przed sobą całkowicie nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim – duchowo. Nigdy nie przestanę jej kochać, bo to dzięki niej żyję, oddycham, mówię…
- John, o czym myślisz? – wyrwała mnie z zamyślenia.
- O tobie – odparłem – Jesteś najpiękniejsza. Masz śliczne włosy, przecudną suknię…
- A tak naprawdę?
- Zobaczysz… jak wesele się skończy.
- Kuszące… John, a ty kochasz jeszcze swoją starą żonę? – roześmiała się.
- Czy kocham? – krzyknął – Jesteś moją księżniczką! Ubóstwiam cię!
- Mój książę… - jej oczy rozbłysły niczym milion gwiazd – Mój mężu.
***
Obudziłem się u boku mojej żony, na palcu której lśniła, oprócz zaręczynowego pierścionka, złota obrączka. Jej piękne ciało przylegało do mojego i tak bardzo nie chciałem jej budzić… Ale sama otworzyła oczy i przeciągnęła się słodko, prezentując mi urok swojego ciała w całej rozciągłości.
- Dzień dobry, pani Standring – uśmiechnąłem się, gładząc jej policzek.
- Mmm… Dzień dobry, mężu. Jakie plany na dzisiaj?
Otworzyłem szufladę szafki nocnej i wyciągnąłem z niej kartkę papieru, którą podałem mojej rozespanej jeszcze żonie. Patrzyła na literki, marszcząc czoło, aż w końcu wbiła wzrok we mnie.
- John, co ty… Coś ty narobił!?
- Sprzedałem mój dom – oznajmiłem – Chciałem, żebyś miała niespodziankę. Udało mi się sfinalizować transakcję trzy dni przed ślubem, pomagał mi twój ojciec i wujek. Pieniądze są już na moim… NASZYM koncie, wszystko się zgadza. A dziś… Idziemy do Portera kupić pola lawendowe.
- John!
- Nie… nie cieszysz się?
- Ja? Ja jestem… Boże, kochanie! – rzuciła mi się na szyję, obcałowując całą moją twarz – To cudowne!
- No, to już, ubieraj się, wychodzimy! Jesteśmy umówieni na ósmą!
Kate
Byłam w ciężkim szoku, ale zrobiłam, o co prosił mnie mój mąż. Po chwili byłam gotowa i już byliśmy w drodze do domu pana Portera. Gospodarz przyjął nas uprzejmie i z radością. Podpisanie umowy trwało dosłownie chwilę, John zobowiązał się że całą kwotę przeleje jeszcze tego dnia.
- No, to pozbyłem się kwiatków – dość posępnie stwierdził Porter – Ale dobrze, że oddałem je w dobre ręce. Wierzę, że zajmiecie się państwo nimi najlepiej, jak można.
- Może być pan pewien – zapewniłam – To wyjątkowe miejsce. To zaszczyt, że możemy być teraz właścicielami Yorkshire Lavender.
- No dobrze, z mojej strony to wszystko, w ciągu tygodnia się stąd wyniosę, na pewno spotkamy się jeszcze raz, bym oddał państwu wszelkie dokumenty, klucze, ale umówimy się telefonicznie.
- Dziękujemy, do zobaczenia.
Wyszliśmy z Johnem z domu Portera, trzymając się za ręce. Weszliśmy w rządki na lawendowych polach, teraz o wiele mnie imponujących niż latem, ale z łatwością odnaleźliśmy nasze miejsce.
John
- Kocham cię, moja księżniczko, i przysięgam że przez całe życie będę cię nosił na rękach przez te ukwiecone, wonne  pola – powiedziałem poważnie.
- Wiem, mój książę… Mój wspaniały książę z lawendowych pól.
Kate objęła mnie i pocałowała, a ja wyobraziłem sobie tu nas dwoje i nasze dzieci, nasze psy, i to było najpiękniejsze, co mogliśmy razem osiągnąć. Nasza rodzina w najbardziej rajskim zakątku na świecie… Czy mogłem być szczęśliwszy z kimkolwiek innym? Nieważne gdzie, ważne, że z nią. Z moją księżniczką, dla której od pierwszego wejrzenia byłem ukochanym księciem…



* tłumaczenie piosenki tutaj.

Drogi Panie Armitage, dziękuję za niesamowity 2014 rok!

$
0
0
Dziękuję za:
- Twojego Thorina Dębową Tarczę z „Hobbit: Pustkowie Smauga”


-Twoje wywiady
( Justyno wielkie dzięki za ich tłumaczenie :*)

- Twoje selfies :-)



-Twoje premiery filmowe i Twój udział w promowaniu filmów i projektów.




Richard Armitage po występnie w  BBC Breakfast studio, 14/07/2014.
Autor zdjęcia Jon Baxter. 




Richard Armitage podczas Comic Con w Brazylii. Grudzień 2014. Źródło
-Oczekiwanie na Twoje nowe projekty.

Richard Armitage jako Chop na planie zdjęciowym w Beeston. Źródło:RichardArmitageCentral.co.uk






















Richard Armitage na planie zdjęciowym do filmu „Sleepwalker”
Źródło


-Twoje sesje zdjęciowe:

Autorstwa pani Sarah Dunn.





Autorstwa Genaro Molina / Los Angeles Times. 


Oraz autorstwa Mitchella Nguyena McCormacka, zdjęcia które ukazały się w DAMAN


- Twojego Gary'go Fullera z "Epicentrum" 
( i nie mówię tu o filmie)


-  Twojego Johna Proctora ze spektaklu "The Crucible".

- I za spotkania z Twoimi fanami "dobrze życzącymi" przy "stage door".


- Twoje postaci, które towarzyszyły mi przez cały rok ukryte w kalendarzu.

- I za Twojego Thorina Dębową Tarczę z "Hobbit: Bitwa Pięciu Armii", który wywołał masę moich łez. 


Have a Wonderful 2015!


Życzę Wszystkim Szczęśliwego Nowego 2015 Roku! 

Szczęśliwego Nowego Roku od pana Armitage'a.

Podążając za jednym tweetem lub „The Crucible” w Polsce.

$
0
0
Richard Armitage na swoim twitterowym koncie zwrócił uwagę na poniższego tweeta pana Roberta Delamere’a.


A według CinemaLive 19 lutego w Warszawie w Kino Atlantic będzie można zobaczyć „The Crucible”.



Wprawdzie nie znalazłam (jeszcze) więcej szczegółów, ale myślę, że warto zaglądać na stronę Kina Atlantic. 


Richard Armitage w Dzień Dobry TVN.

$
0
0
Kolejny raz pani Anna Wendzikowska miała okazję rozmawiać z moim naszym ulubionym aktorem. Wywiad możecie zobaczyć tutaj.

Richard Armitage

A po obejrzeniu wywiadu ograniczę się do jednej uwagi, otóż ja jako jego fanka well wisher  nie widzę w nim tylko hollywoodzkiego przystojniaka. 

Na dobry początek tygodnia (#37)…

$
0
0
… Lucas North.
Richard Armitage as Lucas North





A w zasadzie jego piękne dłonie, bo chyba nie jest nowością tutaj, że uwielbiam dłonie Lucasa Northa.



















Miłego tygodnia Wszystkim!

Dzisiejszy post zawiera moje screeny z serialu BBC Spooks/Tajniacy.

P.S.
Przepraszam za moje opóźnienie w zaglądaniu do Waszych komentarzy, wieczorem postaram się nadrobić zaległości.

Nowa rola pana Armitage’a.

$
0
0
Ma zagrać Francisa Dolarhyde’a w trzecim sezonie „Hannibala”. Więcej tutaj

Chyba ciężko będzie polubić nam tą postać, czyż nie? 

Jeden zachwycający rysunek.

$
0
0
Pamiętacie może zdjęcia Richarda Armitage’a które ukazały się w Fault Magazine, Issue 13 w styczniu 2013 roku? Otóż Ata, utalentowana rysowniczka na podstawie jednego z tych zdjęć narysowała portret mojego naszego ulubionego aktora. Poniżej możecie zobaczyć jak pięknie jej to wyszło.

Portret Richarda Armitage'a autorstwa Ata. Źródło atarial.tumblr

Ata wielkie dzięki za pozwolenie na umieszczenie Twojej pracy w tym miejscu. Więcej prac tej artystki znajdziecie tutaj

Ruszyła chińska promocja ostatniej części Hobbita.

Na dobry początek tygodnia (#38)…

$
0
0
… Thorin Dębowa Tarcza z filmu „Hobbit: Bitwa Pięciu Armii”.
Richard Armitage


Ponieważ wszystko jest w jego oczach.
Richard Armitage jako Thorin Dębowa Tarcza

Richard Armitage jako Thorin Dębowa Tarcza

Richard Armitage jako Thorin Dębowa Tarcza

Miłego tygodnia Wszystkim!

Kilka zdjęć Richarda Armitage’a z dzisiejszej konferencji prasowej w Pekinie.

$
0
0









Źródło powyższych zdjęć:news.mtime.com

Źródło i więcej zdjęć

Źródło i więcej zdjęć




















Wybaczcie, ale nie mogłam oprzeć się pokusie, aby nie umieścić tu tylu zdjęć, ale to przez to spojrzenie mojego naszego ulubionego aktora, lekko zadziorne spojrzenie, zaraźliwy uśmiech i przez tą dyskusję dłońmi no i oczywiście przez tą skórzaną kurtkę. ;-)

Mistrzowie selfie.;-)

Richard Armitage na lotnisku w Toronto.

Happy Guy Day! Lub "Prawdziwe dzieje Robin Hooda". Opowiadanie autorstwa Eve.

$
0
0
Czy ktoś z Was tęsknił za Sir Guy’em tak jak ja? Jeśli tak, to dziś mam ogromną przyjemność podzielić się z Wami opowiadaniem z Sir Guy’em, którego aktorką jest Eve, komentatorka tego bloga. Eve bardzo dziękuję za zgodę na opublikowanie Twojego opowiadania. 

***
Notka od Autorki opowiadania: Poniższa opowieść utrzymana jest w konwencji kosmiczno – buduarowej (vide: anzug sir Guy’a rodem ze Star Treka i peniuary szeryfa), czyli w zgodzie ze znanym serialem o pewnym mrocznym rycerzu. Wszak to on, a nie tytułowy chłystek był tam najważniejszą postacią. 
Z góry przepraszam miłośniczki i znawczynie nie tylko angielskiego średniowiecza. W tekście znajdziecie elementy i sformułowania nijak mające się do ducha i realiów epoki oraz prawdy historycznej, ale bądźmy szczere – Guy nie byłby tak seksowny, gdyby wtłoczyć go w tradycyjny męski strój z końca XII w. a szeryf bez sztuczkowych porteczek lokaja i japonek nie byłby sobą. Na temat tytułowego pacholęcia i jego wybranki, pozwólcie, że na razie zamilknę. 



PRAWDZIWE DZIEJE ROBIN HOOD’A


Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma morzami, za siedmioma lasami … może jednak nie aż tak daleko. Biorąc pod uwagę geografię i stan zalesienia Europy u schyłku XII wieku, jedno pasmo górskie, jedno morze i dwie, no, niech będą trzy puszcze, powinny w zupełności wystarczyć. Otóż w tych dalekich krainach i w dość dosłownych mrokach wieków średnich, żył pewien król obdarzony iście ułańską (o, przepraszam – nie ta epoka), iście rycerską fantazją. Jak to często w baśniach bywa, król miał młodszego brata: podłego, zazdrosnego i chorobliwie ambitnego. Jednakże częste zakładanie hełmu na głowę przez króla, jak i wymachiwanie mieczem, połączone z rzeczoną fantazją tudzież brakiem zaufania do wuja Googelusa z Facé d’Book, zaowocowało podjęciem decyzji tyleż pochopnej, co brzemiennej w skutki. Król poczuł, że najwyższy czas, by spełnić młodzieńcze marzenia o bohaterskich czynach, przysłużyć się ludzkości i wygnać pohańców z Jerozolimy. Spakował zatem manatki, przytroczył je do siodła i tyle go widzieli. Nieświadom nikczemności brata pozostawił królestwo w jego rękach. Popełnił także drugi kardynalny błąd, fatalnie wybierając biuro podróży. Lewant-na-ostro (un)Ldt. działało na rynku od niedawna, ale jego specyficzna oferta cieszyła się dość dużym wzięciem. Właściciel - Filip (wyfiokowany Francuz, nazywany w niektórych kręgach Augustem) roztaczał przed królem cudowne wizje wakacji z dreszczykiem, jednakże na miejscu rzeczywistość okazała się bardzo … piaszczysta. Obiecanych atrakcji wprawdzie nie brakowało: hordy pustynnych ludzi atakujące znikąd i bez ostrzeżenia, choroby dziesiątkujące wycieczkowiczów, upał, brak wody, z którym nawet zaprawiony w bojach Bear hrabia Grylls nie umiał sobie poradzić – słowem istny hardcore, o jakim król marzył … Ale i tak coś mu ciągle nie pasowało. Dość szybko zorientował się, że nie jest należycie przygotowany do wczasów w suchym i gorącym klimacie. Zbroja, zamiast przepisowo rdzewieć z powodu zwyczajnej jej angielskiej wilgoci, nabierała szlachetnej patyny w wyniku działania wiatru i pustynnych piasków. Do tego przegrzewała się, a brak klimatyzacji w standardowym wyposażeniu był bardzo dotkliwy. Poza tym w pośpiechu, król zapomniał o wrzuceniu do sakw kremu z odpowiednim filtrem UV, skutkiem czego miał na nosie pokaźnych rozmiarów bąbel, doprowadzający go do szału. Dlatego też postanowił dogadać się z Saladynem, smagłolicym kierownikiem pustynnego kurortu. Zawarł z nim układ gwarantujący innym wczasowiczom swobodne poruszanie się w nadmorskich okolicach oraz prawdziwie relaksujące wycieczki fakultatywne. Król z poczuciem spełnienia dziecięcych marzeń mógł ruszyć do domu. Wszak na liście zostało mu jeszcze zabicie smoka! Musiał zatem nabrać sił i znaleźć przewodnika to tego dalekiego kraju, gdzie żył gad pożerający niewinne dziewice i panicznie bojący się szewców.
Tymczasem w Anglii nie działo się najlepiej. Książę Jan odbijał sobie z nawiązką lata bycia gorszym bratem. Bo to Ryszard całymi latami dostawał najfajniejsze prezenty na urodziny! To on miał najlepszego konia i zbroję! To jego Św. Mikołaj brał co roku na kolana! Jednak teraz Jan mógł przestać tupać nogą ze złości i chować się po kątach, a z rozmachem odegrać się na wszystkich dookoła. Do małego, zazdrosnego móżdżku nie docierało, że łatwiej rządzi się ludźmi, którzy darzą władcę szacunkiem. Bądźmy jednak wyrozumiali: mamy koniec XII wieku i nikt jeszcze nie słyszał o nowoczesnym państwie, ideach oświeceniowych, reformach społecznych, powszechnym i darmowym dostępie do służby zdrowia … a zdrowy rozsądek nie zawsze bywa domeną królów.
Jan nie był lubiany. To mało powiedziane – był powszechnie … znienawidzony. Jednak wśród podobnych sobie wszelkiej maści karierowiczów, frustratów i innych niespełnionych popaprańców, znalazł całkiem spore grono popleczników. Jednym z nich był miłośnik jedwabnych piżam i beretów z zawadiackim piórkiem, noszący tytuł szeryfa Nottingham. Oczywiście, jak każdy urzędnik wyższej rangi, Vasey miał swojego totumfackiego, specjalistę od czarnej roboty, sir Guy’a z Gisborn. W okolicach zamku, dokładnie w lesie Sherwood, mieszkał wówczas człowiek zwany Robin Hood’em. Znany był powszechnie z tego, że nie darzył szeryfa i jego pomagiera specjalną estymą, jak i z tego, że strzałom się nie kłaniał, bo to strzały kłaniały się jemu. Ustalmy jednak, że nader często strzały były jedynym, co ewentualnie chciało podporządkować się jego woli. By trzymać się do końca baśniowej konwencji należałoby dodać urodziwą księżniczkę, o której względy powinni zabiegać liczni konkurenci. Cóż … jaka opowieść, taka księżniczka … Lady Marian z Locksley była niespełnioną społecznicą, istną prekursorką socjalizmu utopijnego i ruchu sufrażystek (ten fakt lubiła podkreślać strojem nieprzystojnym skromnej pannie), a do tego miłośniczką emocjonalnych trójkątów i generalnie dziewczęciem hołdującym zasadzie, że najlepiej jest „zjeść ciastko i mieć ciastko”. Zatem na podorędziu miała zawsze zapasowe, gdyby chęć konsumpcji pierwszego ją naszła.
W takim oto świecie zaczyna się nasza opowieść. 

- Gisboooorn! – szeryf darł się bardziej niż stare prześcieradło. Guy, stukając butami i pobrzękując mieczem szedł zdecydowanym krokiem przez zamkowy krużganek.  Był wściekły, ale to akurat nie była nowość. Ostatnio był permanentnie wnerwiony na wszystko dookoła: szeryfa, który nim pomiatał, Robina, który hasał po okolicy, za nic nie dawał się przykładnie złapać i odciąć sobie blond łba, a przede wszystkim na tę dwulicową, zakłamaną, fałszywą, podstępną … Marian! Znowu bezwstydnie mizdrzyła się do niego! Znowu udawała uległą i chętną ale przecież sam widział! Obmacywała się i to wielce ochotnie z tym, tym, tym … gajowym! Z tym bezmózgim słabeuszem! Jak mogła! To on – Guy - latami wodził za nią maślanymi oczami, nie zauważał, że go oszukuje, że go wykorzystuje, że wciska mu jeden kit za drugim, że podle z nim pogrywa! A ona  tak naprawdę … tak naprawdę zawsze wolała tego leśnego gnoma w przykrótkiej kamizelce!
- Gisboooorn! Gdzieżeś jest! – głos Vasey’a przeszedł już w falset. Guy przyspieszył kroku. - A! Nareszcie raczyłeś się zjawić! Jak sprawy z zielonym pajacem? Nadal skacze po drzewach i tylko liście strąca? Nie sądzisz, że to jego należałoby … strącić? A jeszcze lepiej jego głowę z tych pokracznych ramionek?
Akurat w tej kwestii Guy całkowicie zgadzał się z szeryfem – Robin zdecydowanie korzystniej wyglądałby bez głowy. I tak nie była mu potrzebna. No, może trochę … gdy padało … dzięki niej, organy wewnętrzne pozostawały suche. Taaak … poza funkcją parasola nie spełniała żadnej innej. Do myślenia z pewnością nie służyła. Od tego była … Marian. „Co ona widzi w tym pętaku?!”
- Robin pojawił się we wsi … - zaczął zdecydowanie.
- To co tu jeszcze robisz?!
- Zaraz tam jadę – Guy wycedził przez zęby.
- To już, już – szeryf zamachał rękami jak nielot próbujący wzbić się w niebo i pochylił nad zwojami na stole.  Guy obrócił się na pięcie celowo zgrzytając ostrogą o nierówną posadzkę. Dobrze wiedział, że Vasey nie znosi tego dźwięku. Uśmiechnął się kpiąco zadowolony z siebie i nie zważając na jego pisk wyszedł z impetem z komnaty.
Skierował się wprost do stajni, gdzie straż zamkowa miała szykować się do wyjazdu. Gdy był już prawie na miejscu dobiegły go jakieś dziwne odgłosy – tępe uderzenia, jęki, szelest słomy … „Co oni u diabła wyrabiają!” Podkradł się do ściany i zamarł. Trzech żołdaków atakowało tę nową pokojówkę, którą zatrudniła Maggie. Widok był jednak niecodzienny, bo dziewczę celnym kopniakiem powaliło właśnie na ziemię pierwszego z napastników. Guy odruchowo zacisnął kolana i uda, jakby to jego dobra rodowe znalazły się w niebezpieczeństwie. Syknął z grymasem niesmaku na twarzy, widząc jak żołdak osuwa się na klepisko. „Trafiony – zatopiony!”Przez głowę przeleciała mu myśl, że jako rycerz powinien wspomóc niewiastę w potrzebie, ale po pierwsze nie był typowym rycerzem z bajek dla grzecznych dziewczynek, a po drugie niewiasta nie sprawiała wrażenia takowej, której pomoc jest niezbędna, wreszcie - był ciekaw finału. I bardzo słusznie, bo to, co potem nastąpiło … cóż … nie na darmo ludowa mądrość głosiła, że pannom jest niepolitycznie na drabinach siadać. A co dopiero tak wymachiwać nogami! Dziewczę wykonało właśnie zgrabny obrót unosząc wysoko prawą stopę i trafiając nią prosto w szczękę napastnika. Guy’owa szczęka … opadła, bowiem widok był zaiste ucieszny: smukłość obu ud dziewczęcia mógł podziwiać bez przeszkód tudzież skrępowania (on? onieśmielony?) i w całej okazałości. Tymczasem dziewczyna wykonała wyskok, rozłożyła ramiona niczym motyl i uśmiechnęła się słodko do trzeciego z żołdaków. Ten dał się zwieść i nawet nie zauważył kiedy zgrabna pięta wylądowała na jego brzuchu. Teraz, nadal głupawo wyszczerzony, leżał w końskim łajnie. Dziewczyna rozglądnęła się rezolutnie, otrzepała ręce, wygładziła suknię, poprawiła włosy, podniosła kosz z drewnem do kominka i sprężystym krokiem opuściła stajnię. Guy wiedział już, że nie należy z nią zadzierać. Uznał również, że umiejętności dziewczęcia są zgoła niezwykłe jak na pokojówkę. Postanowił dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Dlatego zdecydował, że starą i głuchą Hazel wyśle pod opiekę ojca Zus’a do opactwa w Geriatricsbridge, a jej obowiązki przejmie … „Zaraz, jak ona ma na imię? … Sally!”
Wyprawa do wsi okazała się niewypałem. Miejscowy fan club leśnego knypka, zdołał zawiadomić go o nadjeżdżających ludziach szeryfa. Guy rozkazał przeczesanie najbliższej okolicy, ale niczego to nie dało. Poza kilkoma złamanymi strzałami nie znaleziono nikogo, kto mógłby zażyć gościnności wilgotnych lochów Nottingham. „Znowu to samo! Jeszcze Marian brakuje do kompletu!” Ledwie Guy to pomyślał, była ukochana z rozwianym włosem i falującą piersią wybiegła z dworu i próbowała udobruchać go sprawdzonymi sztuczkami. Gisborn jednak, spojrzał na nią z nieskrywaną pogardą, dumnie wskoczył na swego czarnego konia i odjechał w stronę zachodzącego słońca. Galop do zamku nie poprawił mu humoru. Wściekły jak zwykle i dodatkowo pozbawiony dostępu do skutecznych antydepresantów (wszak to XII w. – nawet porządnej palarni opium jeszcze nie ma!) kopniakiem otworzył drzwi komnaty i wezwał nową pokojówkę. Pojawiła się niemal od razu. Stanęła przy wejściu i bez strachu patrzyła mu w oczy.
- Podejdź bliżej! – rozkazał. Posłusznie wykonała polecenie zbliżając się do Guy’a niedbale rozwalonego w fotelu przed kominkiem. Przyglądał się jej intensywnie przez chwilę.
- Łoże niegotowe! – dziewczyna milcząco przetrzepała poduchy, poprawiła pierzynę z kaczego puchu i wygładziła prześcieradło.
- Wina! – bez słowa napełniła kielich i podała Gisbornowi.
- Odwróć się! – znowu to samo: karna reakcja służącej na polecenie pana. „Ktoś ją podmienił, czy co? Rano była inna.” Guy zaczynał irytować się.  Wstał, obszedł ją dookoła przyglądając się jak drapieżnik zwierzęciu, na które za moment rzuci się. Nic. Stała spokojna. Zauważył, że leciutko zmrużyła oczy a dłonie zacisnęła w pięści. Okręcił sobie jej jasny warkocz wokół dłoni, chcąc ją sprowokować. Czuł, że zesztywniała, ale nie dała nic po sobie poznać. „Dobrze … spróbujemy innym razem …”
- Drewno kończy się! – ryknął znienacka - Przynieś zapas na noc! Nie zamierzam nabawić się jakiegoś parszywego choróbska!
- Oczywiście panie – dygnęła i pospiesznie opuściła komnatę. Dopiero za drzwiami odetchnęła z ulgą. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak niebezpiecznym człowiekiem jest Guy z Gisborn. Wśród osób jej profesji był powszechnie znany i znienawidzony. Wszyscy pamiętali nie tak dawną wpadkę spod Jerozolimy i nieudany zamach na Ryszarda. Wówczas, tylko cud uratował go, bo oni zawiedli. To znaczy nie ona – była wtedy jeszcze na obozie treningowym na odległych wrzosowiskach Szkocji, ale historia tamtego ataku była zawsze szczegółowo analizowana podczas szkolenia przyszłych agentów. Poniekąd to w związku z zamachem była teraz w Nottingham. Miała zbierać informacje i przy okazji mieć na oku Gisborna. Jej szefowie podejrzewali, że znowu coś kombinuje do spółki z szeryfem i księciem Janem. Dziś rano przeżyła chwilę grozy, gdy te pokraki próbowały się do niej dobierać. Wiedziała, że poradzi sobie z nimi. Gorsze mogło dopiero nadejść – dekonspiracja. Gdy dowiedziała się, że została przydzielona do pracy w komnatach Guy’a, pomyślała, że to może jakiś test lojalności. Hazel uspokoiła ją stwierdzeniem, że Guy, to  … Guy – nie przepuści żadnej kobiecie w zamku. Jednak sama nie bardzo w to wierzyła i sądziła, że większość opowieści, to przechwałki ochotnych dziewek, bo sam zainteresowany konsekwentnie milczał, jak gentlemanowi przystało. Dodała jeszcze, że Sally nie powinna się martwić, bo Gisborn jaki by nie był w codziennym obejściu, to cieszy się sławą ognistego kochanka, który dba o kobiety przewijające się przez jego alkowę i nigdy niczego na nich nie wymusza.
Kolejne dni zdawały się potwierdzać słowa starej służącej. Guy, za dnia polował na płowowłosego gołowąsa i jego pożałowania godną kompanię, przesiadywał w komnatach szeryfa lub gnębił okoliczną ludność. Gdy lady Marian zaszczycała zamek swą obecnością, znikał bez śladu, wyraźnie unikając jej towarzystwa. Wieczorami, wkurzony ciskał się po komnacie, wrzeszczał na służbę albo padał na łoże tak, jak stał. Sally przestała przejmować się jego humorami. Robiła, co do niej należało i schodziła mu z oczu. Miała ważniejsze rzeczy na głowie niż przejmowanie się życiem uczuciowym Gisborna. No, może jednak nie do końca … Guy fascynował ją. Owszem, był oszałamiająco przystojny i pociągający w dość niebezpieczny sposób, co od razu rzucało się w oczy, ale wyczuwała też, że coś go dręczy i że ten porywczy i momentami okrutny mężczyzna, nie do końca jest prawdziwym Guy’em z Gisborn – niedoszłym zabójcą króla Ryszarda.
Guy był zadowolony z usług nowej pokojówki, mimo, że nadal nie mógł jej rozgryźć. Stale coś mu w niej umykało. Był już niemal pewien, że dziewczyna nie pochodzi z gminu – jej postawa i hardość spojrzenia potwierdzały to. Pewność siebie i wewnętrzna siła nie wynikały tylko z niecodziennych umiejętności. Była inna niż wioskowe dziewki. Miała w sobie jakąś szlachetność i obycie niezwyczajne prostym ludziom. Do tego była piękna, czarująca, zdawała się nie zwracać uwagi na złośliwości pod jej adresem i uśmiechała się ciepło do niego, tak jak nikt tego nie robił. Miał nawet wrażenie, że dziewczyna po prostu polubiła go. Nie, to niemożliwe – jego nikt nie lubił … „Ale gdyby to było prawdą … za dużo myślisz Gisborn!”
Pewnej nocy Guy włóczył się po blankach, nie mogąc zasnąć. Naraz zauważył jakiś kształt sunący w dół zamkowego muru. „Ki czort?” Wytężył wzrok, podkradł się cichaczem i ze zdziwieniem stwierdził, że to … Sally spuszcza się zwinnie po linie a następnie ginie w mroku nocy. „Co ona u diabła wyrabia! Chyba nie wymyka się do tego chłoptasia z łukiem!” Skrył się za merlonem i postanowił na nią zaczekać. Obudził się o brzasku, ku swemu zdumieniu, ciasno otulony skórami aż po szyję. „Sally, to twoja robota …” Jednak po dziewczynie i linie, której użyła nie było ani śladu. Wściekły wykopał się z prowizorycznego posłania, obiecując sobie, że od tej pory nie spuści pokojówki z oka. Nie było to jednak łatwe. Sally miała wybitny talent do niespodziewanego znikania jak kamfora. Coraz bardziej zirytowany i zafascynowany niezwykłą służącą zrobił najprostszą z możliwych rzeczy – kipisz w jej izdebce.
- Psia mać! Nic tu nie ma! – kopnął z rozmachem w filar podtrzymujący drewniany strop i zaraz tego pożałował. Noga rozbolała jak wszyscy diabli, ale … podłoga w kącie skrzypnęła i jego oczom ukazał się całkiem pokaźny kufer wynurzający się właśnie spod desek.
- No proszę – mruknął ironicznie – ciekawostka …
Skrzynia oczywiście była zamknięta, ale Guy do idiotów nie zaliczał się (kombinacje i permutacje nie miały dla niego tajemnic), więc już po kilku minutach szyfrowy zamek został otwarty, a on przeglądał zawartość skrytki. Taaak … Sally z pewnością nie była zwykłą służącą, gdyż takowe używają mioteł, ścierek i wiader a nie ręcznych kusz z zapasowym magazynkiem bełtów i wytłumieniem mechanizmu spustowego marki Walter PPK. Bez dwóch zdań, nie jest im też potrzebny łuk z cisowego drewna o naciągu 55 funtów wyprodukowany w zakładach Kałasznikowa. Guy z zainteresowaniem wyciągał kolejne przedmioty: maskującą opończę, niewielkie dyby z dębowego drewna (przy nich uśmiechnął się, bo w sypialni lubił używać takiego gadżetu), miecz z damasceńskiej stali noszący znak wytwórni z Toledo, zestaw noży do rzucania, fiolkę ze środkiem usypiającym, arabską lunetę … odwrócił się gwałtownie słysząc za plecami chrobotanie.
- Chodź, nie bój się … - wyciągnął rękę w stronę zwierzątka z dziwną uprzężą na plecach. Szczur był szybki, ale nie tak szybki jak Guy. Po chwili wierzgając i szczerząc ząbki, dyndał już w jego dłoni przytrzymywany za ogon, a Gisborn czytał zaszyfrowaną wiadomość wyciągniętą z zasobnika.
- Pawiany wchodzą na ściany. Zuzanna lubi je tylko jesienią … Co to znaczy, do czorta?!
W tym momencie drzwi do izby otwarły się i stanęła w nich Sally. Błyskawicznie oceniła sytuację i już miała zaatakować Guy’a siedzącego na wybebeszonej skrzyni, ale napotkała na jego kpiące spojrzenie. Zobaczyła też jak smukłe palce zaciskają się wokół szyi jej futrzastego przyjaciela. Szczurek pisnął rozpaczliwie.
- Remy, spokojnie …
- Gadasz ze szczurem? – Gisborn popatrzył na nią jak na nienormalną.
- Nic ci do tego!
- Niezupełnie panienko. To – machnął jej przed nosem meldunkiem – akurat moja sprawa.
Sally przez chwilę zastanawiała się co powinna zrobić. Udawanie, że nic się nie stało nie miało sensu. Guy nie był durniem jak ta łajza z lasu i domyślił się już, że ona nie jest tym, za kogo się podaje. Znalazł skrytkę i … miał Remy’ego – najlepszego z gończych szczurów w służbie Jego Królewskiej Mości. Wyprostowała się dumnie. „Wóz albo przewóz. Nie masz wyjścia Jenny!”
- Masz rację. To też twoja sprawa. Najwyższy czas, byśmy porozmawiali, szczerze porozmawiali – zamknęła drzwi i uśmiechnęła się – oddaj mi proszę Remy’ego. On w niczym tu nie zawinił.
Gisborn po chwili wahania spełnił prośbę. Szczurek pisnął radośnie wtulając się w dłonie przyjaciółki a potem zbiegł po sukni i spokojnie ułożył w kącie izdebki.
- Dziękuję Guy. Mam też nadzieję, że nie pożałuję tego, co teraz powiem.
- To zależy od …
- Od ciebie. Obiecaj, że wysłuchasz mnie do końca, zanim podejmiesz decyzję – spojrzała mu w oczy. Guy przytaknął nieznacznie. Wzięła głęboki wdech i kontynuowała – naprawdę mam na imię Jennifer, moim ojcem był James z Bondville. Nie jestem też pokojówką, tylko kapitanem tajnych służb Jego Królewskiej Mości Ryszarda Lwie Serce.
Spojrzała na niego badawczo, ale twarz Gisborna była nieprzenikniona.
- Szpiegujesz mnie … - mruknął po chwili z nutą rezygnacji w głosie – … wiesz, że to ja próbowałem zabić króla …
- Wiem i szpieguję, ale nie tylko ciebie. Ten zamek i okolice, to prawdziwa galeria przebierańców – nie zareagował na jej żartobliwy ton, więc zupełnie poważnie dodała - sądzę, że masz dość szeryfa i tego, jak cię traktuje, że wcale nie zgadzasz się z jego punktem widzenia, że jesteś wściekły na Robina, bo odbił ci Marian i że chcesz zacząć od nowa … – Guy poruszył się nerwowo. Chciał na nią wrzasnąć, że nie ma racji, ale … ale miała rację. Pytanie było tylko jedno – czy rację ma szpieg, czy kobieta, która podoba mu się. Podniósł wzrok i przyglądał się jej przez dłuższą chwilę bez słowa. „Skąd mam wiedzieć, czy mnie nie oszukujesz jak Marian?” Westchnął ciężko. „Trzeba zastosować sprawdzony sposób. Obyś nie potraktowała mnie jak tego pajaca w stajni.” Wstał energicznie, podszedł do niej i pocałował namiętnie. Ciało Jenny nie kłamało poddając się pieszczocie z nieskrywanym zadowoleniem. Teraz już wiedział. Odsunął ją od siebie i spojrzał w oczy. Uśmiechnęła się rozmarzona a potem … potem całe szkolenie i nawyki tajnej agentki  wraz z suknią spoczęły na podłodze, podczas gdy ona sama spoczęła w znacznie wygodniejszym miejscu i w towarzystwie, o jakim od dawna w skrytości marzyła. Szybko przestało przeszkadzać jej, że zachowała się na wskroś nieprofesjonalnie, bowiem Guy był kompetentny za nich oboje. Remy widząc co się święci, po angielsku opuścił izbę.
Gisborn obudził się rześki niczym skowronek i z silnym przeświadczeniem, że jego życie nareszcie uporządkowało się. Nie żałował już, że nie uciekł z zamku z cyrkiem, który kilka miesięcy wcześniej odwiedził Nottingham podczas tradycyjnego jarmarku ku czci św. Barnaby. Wprawdzie akrobaci mówili jakimś dziwacznym językiem i śpiewali smętne piosenki o swoim władcy z odległej Hungarii, ale Guy’owi było wtedy wszystko jedno. Mógł nawet pojechać z nimi na kraj świata i żyć pod panowaniem innego despotycznego liczykrupy. Byle dalej od tego wszystkiego, co „miał” tu, na miejscu. Dziś taka myśl wydała mu się całkowicie niedorzeczna. Jenny nadal spała spokojnie wtulona w niego i najważniejsze było, by tak pozostało. To znaczy, nie żeby spała cały czas – to nie ta bajka – ale, by była obok: czuła, uśmiechnięta i kochająca. O, tak … bardzo kochająca …
Następne tygodnie niewiele zmieniły w działaniach pary naszych bohaterów. Guy nadal wykonywał polecenia szeryfa, co prawda z mniejszym zaangażowaniem i satysfakcją, ale tak, by nie budzić zbędnych podejrzeń. Niezmiennie miał nieograniczony dostęp do komnat Vasey’a, co w połączeniu z fenomenalną pamięcią jaką dysponował, stwarzało szerokie możliwości  pozyskiwania informacji. Początkowo zwierzchnicy Sally/Jenny podchodzili nieufnie do nowego tajnego współpracownika. Jednak, gdy kolejne, zdobywane przez niego wieści zaprowadziły w końcu porządek w ich własnej układance, zaczęli traktować go z większą otwartością. Nie bez znaczenia była tu też kwestia, iż Sally/Jenny poręczyła za niego własnym honorem, o czym sam zainteresowany nigdy nie dowiedział się.
 Sally/Jenny nadal była pokojówką Guy’a a fakt, że zazwyczaj nie opuszczała jego alkowy w nocy nikogo nie dziwił – Gisborn miał określoną reputację i nagłe przywiązanie do jednej służącej mogło wzbudzić jedynie zazdrość jej koleżanek i zamęt w kolejce do sypialni mieszczącej się w zamkowej wieży. Nawet Remy znalazł ciepłe legowisko w pobliżu kominka w Guy’owych komnatach i mógł bez przeszkód przekazywać meldunki. A te nie napawały optymizmem. Król bowiem, popadł w nowe tarapaty i wszystko wskazywało na to, że książę Jan maczał w tym nie tylko palce. Gorzej – był utytłany po same łokcie.
W Nottingham również zapanowało dziwne ożywienie. Przez zamek przewijały się tabuny baronów, zwykle starych, łysych i kostropatych, choć z rzadka trafiały się okazy niczego sobie, jak choćby hrabia Ian Howe. Guy’owi głowa pękała od nadmiaru gromadzonych informacji (technologia z czasów Johhny’ego Mnemonic’a nie była jeszcze znana). Sally/Jenny ręka bolała od sporządzania raportów i meldunków („papierologia” ma długą historię). Remy musiał zatrudnić do pomocy swą (na szczęście) liczną rodzinę, bo sam już nie wyrabiał. Na dodatek lady Marian bywała coraz częstszym gościem w zamku i niemal wprowadziła się już do swoich niegdysiejszych komnat. Starała się też odzyskać względy Guy’a, ale nie najlepiej zabrała się do rzeczy. Pewnego dnia, widząc Sally opuszczającą rano alkowę Gisborna poczuła nagłe uczucie palącej zazdrości, które błędnie zinterpretowała jako solidarność jajników. Jej doznania spotęgował również widok łagodnie uśmiechniętego Guy’a czule gładzącego policzek dziewczęcia. Krew Marian zawrzała po raz pierwszy od dawna. Zapomniała już jak to jest, bo Robin … cóż … Robin był … ledwie Robin’em.
- Guy!! – jej głos drżał od świętego oburzenia – jak możesz obściskiwać służbę po kątach! Rycerzowi to nie przystoi! Uciekaj, moja droga, dopilnuję, by nie zrobił ci krzywdy!
- Dziękuję pani – Sally/Jenny dygnęła bez mrugnięcia okiem i zniknęła w mroku korytarza.
- Nie przystoi? – Guy odwrócił się do Marian ze zwykłym kpiącym wyrazem twarzy – nie przystoi? – wycedził – A tobie – wycelował w nią palec i z niesmakiem zapytał – tobie, panno porządnicka, przystoi?
- Guy, kochany, coś ci się pomieszało w tym cudnym czarnym łbie. Nie obmacuję dziewczyn – Marian uciekła się do starej metody robienia z siebie słodkiej idiotki.
- Jeszcze tego by brakowało! – odszczeknął – Wystarczy, że podszczypujesz Robin’a – sam zdziwił się, jak łatwo to imię przeszło mu przez gardło.
- Guy … - uśmiechnęła się zalotnie, znacząco puściła oko i oparła mu dłonie na piersi.
- Nie guy’uj mi tu! To już na mnie nie działa! – odepchnął ją. Miał odejść, ale o czymś sobie przypomniał – I to tobie „coś” pokręciło się i raczej nie w głowie. Wracaj do lasu do tej proekologicznej ciamajdy! A gdy pojawiasz się na zamku, załóż coś, co przystoi damie! Za łażenie w spodniach możesz trafić na stos! To chyba odpowiednie miejsce dla czarownicy? A teraz wybacz – mruknął jadowicie kłaniając się przy tym dwornie – szeryf mnie potrzebuje.
Vasey istotnie wezwał Gisborna. Wieśniacy zaczynali burzyć się i należało temu zaradzić. Szeryf, jako humanista, postanowił powrócić do tradycyjnych metod panowania nad tłuszczą, które sprawdzały się już w starożytnym Rzymie. Tak zapalił się do nowego pomysłu, że nie doczytał iż „chleb” i „igrzyska” idą w parze. Rozdzielanie ich na zasadzie: „chleb dla baronów, igrzyska dla ludu”, może nie przynieść spodziewanego efektu.
Jakby tego wszystkiego było mało, leśny chudopachołek wypełzł ze swojej kryjówki i ganiał po okolicy z hasłem „We are Robin Hood” na ustach, rozdając przy tym dziwaczne wisiorki. Guy nie bardzo wiedział co to miało znaczyć. Że wszyscy są równie „lotni”, jak strzały zielonej niedojdy? Zakładał jakąś sektę? A co na to braciszek Tuck? „W sumie … on sam, to też podejrzany typ i hołduje dziwnym zwyczajom, nawet jak na wędrownego mnicha. I ma przykrótki habit! A może to jeden z tych przebierańców, o jakich mówiła Jenny?”
Tak, czy tak, sprawy w Nottingham skomplikowały się. I właśnie wtedy nadeszły nowe rozkazy z samej góry od samego szefa wszystkich szefów – tajemniczego/ej „M”.
Jak już zostało wspomniane, król, spełniwszy część dziecięcych marzeń, postanowił pójść za ciosem i poszukać smoka godnego zgładzenia. Nie rozumiał biedaczyna, że gadzina wcale nie musi posiadać wielkiego pyska pełnego przerażających zębisk, cuchnącego siarką oddechu i rozdzierających nawet najtwardszą stal pazurów. Wystarczą mu dwie nogi, dwie ręce, małostkowa dusza, całkiem ludzkie oblicze i imię Leopold. Otóż z tymże Leopoldem król pokłócił się podczas zwiedzania Akki. Powód sporu był prozaiczny - Ryszard wygrał wyścig do najwygodniejszego leżaka pod największą palmą oraz bonus w postaci nieograniczonej ilości kolorowych i darmowych drinków. Zapomniawszy o tym drobiazgu wracał do domu przez ziemie rządzone twardą ręką Leopolda. Ten nie posiadał się z radości, gdy mógł w końcu odegrać się na hałaśliwym i panoszącym się Angliku znajdując mu zgoła odmienne miejsce zasłużonego wypoczynku,  mianowicie zamek Dürnstein - zimny, nieprzyjemny, nie wyposażony w leżaki, gdzie podawano wodę zamiast drinków z parasolką.  
Na szczęście królewskie służby w porę zlokalizowały władcę i dość szybko zapadła decyzja o odbiciu go. Brawurowy plan ucieczki opracował George Mallorius, na co dzień bakałarz w szkole w Cambridge, który już kiedyś oddał nieocenione usługi Koronie w pewnej akcji, na pewnej wyspie, położonej na pewnym morzu. W skład grupy wszedł także Wilhelm Tell – specjalista od uzbrojenia, Jason hrabia Bourne – mistrz ucieczek, Jenny Bondville – biegle władająca językami wirtuozka kamuflażu i wreszcie Guy z Gisborn, nade wszystko pragnący odkupić swe winy i chcący mieć na oku ukochaną podczas tak niebezpiecznej misji. Na pograniczu Burgundii i Lotaryngii dołączył jeszcze kolejny członek zespołu, będący ich przewodnikiem, ale nikt, nawet oni, nie poznali jego nazwiska. Przedstawił się jako Hans vel J-23. Towarzyszył mu pokaźnych rozmiarów pies pochodzący zapewne z jednej z alzackich hodowli. Wabił się Kügelchen. Akcja o kryptonimie „Tylko dla orłów” była tak dalece tajna, że po dziś dzień nie ujawniono jej szczegółów. Wiadomo jedynie, że nie poniesiono strat w ludziach i zwierzętach (sprzęt, to co innego), nikt nie został ranny, króla uwolniono zgodnie z planem, przebrano wedle panującej wówczas mody w pielgrzymi strój i zakazano odzywać się, gdyby inni pątnicy zechcieli przyłączyć się zespołu tajniaków. Ryszard jednak za nic nie chciał porzucić planów zapolowania na smoka, efektem czego został ogłuszony, związany i zapakowany na wóz, jako niedomagający starzec. Ekipa (odchudzona o J-23, który wraz z psem wybrał się na poszukiwania niejakiego Wolfa) odetchnęła z ulgą, bowiem królewska fanfaronada zaczynała dawać się wszystkim we znaki.
Na jednym z postojów, już po właściwej stronie kanału, Guy postanowił wyznać władcy swoje winy i prosić o łaskę. Jenny, obawiając się o jego los, nie była z tego zadowolona ale Gisborn potrafił być uparty bardziej niż stado osłów i do tego miał twarde argumenty. Dziewczyna chciała rzucić wszystko i żyć w jakimś zapomnianym zakątku świata, poza zasięgiem wszelkich służb, byle tylko Guy był bezpieczny. Przekonał ją jednak, że takiego planu nie da się zrealizować, a załogowe loty na księżyc to odległa przyszłość. Obiecał również, że wszystko dobrze skończy się. Gdy Jenny próbowała nadal negocjować, pocałował ją tak, że straciła oddech, po czym ułożył ją niemal omdlałą pod drzewem, okrył, a sam, z duszą na ramieniu, przysiadł się do Ryszarda grzejącego się przy ognisku.
- Zimno – mruknął.
- Zimno – błyskotliwie odrzekł król.
- Nie tak, jak pod Jerozolimą …
- Ano nie tak … - jak na autora poematów, Ryszard nie był zbyt elokwentny.
- Wasza Wysokość …
- No nareszcie! – monarcha nagle rozpromienił się słysząc swój ulubiony tytuł – ty jeden wiesz, jak się do mnie zwracać! Co cię trapi rycerzu?
- Sumienie, Wasza Wysokość.
- A cóż tak strasznego ci wyrzuca? Chyba nie afekt do tego cudnego i odważnego dziewczęcia? Gdybym był młodszy …
- Nie Wasza Wysokość – Guy widząc nieco lubieżny uśmiech Ryszarda wolał przerwać mu wywód.
- Co zatem?
- Zamach na Waszą Wysokość.
- Zamach? Na mnie? Teraz ? Tutaj? – Ryszard ożywił się, odwrócił w stronę Guy’a i przyglądał mu się z zaciekawieniem, licząc na kolejną niebezpieczną przygodę. Spokojna podróż nużyła go straszliwie.
- Nie Wasza Wysokość – Gisborn odezwał się grobowym głosem – nie tu i nie teraz.
- To w czym problem? - do Ryszarda wyraźnie nie dotarło to, co usłyszał.
- W tym, że próbowałem zabić Waszą Wysokość pod Jerozolimą, kilka lat temu …
- Aaa …  – król zamyślił się – … i chcesz rozgrzeszenia?
- Bardzo Wasza Wysokość, ale …
- Ale wiesz, co grozi za podniesienie ręki na mnie.
- Wiem, Wasza Wysokość – Guy zrezygnowany spuścił głowę. „Wszystko przepadło. Jak Jenny to przyjmie?”
- I dobrze! Nic z tych rzeczy nie jest ani miłe, ani przyjemne, ani tym bardziej dobre dla zdrowia! Jakieś ucinanie rąk, łamanie kołem, obdzieranie ze skóry, przypalanie rozgrzanym żelazem … co za sadysta to wymyślił!? – Ryszard pokręcił głową z dezaprobatą - Wiesz co, stary? Zostawmy to tak, jak jest. Pomogłeś mi uciec z tamtego ponurego zamku, dowiozłeś aż tutaj w jednym kawałku, nie ty ogłuszyłeś mnie, żebym porzucił plan odszukania smoka … uznajmy, że jesteśmy kwita. Też nie jestem aniołem i swoje za uszami mam. Trupów w szafie już nawet nie liczę.
- Wasza Wysokość … nie wiem jak mam dziękować!
- To nie dziękuj. Idź spać. Jenny zmarznie bez ciebie obok. No idź, bo jak nie, to skorzystam ze swoich królewskich praw – mrugnął porozumiewawczo – no wiesz, pierwsza noc … te sprawy … - roześmiał się głośno na widok miny Guy’a. Klepnął go po przyjacielsku w ramię i powiedział – Nie bój się. Nie tykam cudzych kobiet. Nigdy.
Guy nie wierzył we własne szczęście. Ryszard właśnie ułaskawił go ot tak! Padł na lewe kolano przed władcą i usiłował z szacunkiem ucałować królewski pierścień.
- Gisborn! Oczadziałeś? Co to znowu za gimnastyka?
- Wybacz Wasza Wysokość, sądziłem, że nie ma nic złego w okazywaniu …
- A! Tak!  - monarcha wpadł mu w słowo – znowu zapomniałem, że jestem królem i muszę znosić ten cały cyrk. Nie byłoby prościej po prostu ukłonić się?  – spojrzał na Guy’a – Zabieraj się i śmigaj do Jenny! Coś mi mówi – nachylił się i dodał konfidencjonalnym szeptem – że cały czas nas podsłuchuje.
Guy wstał i odszedł kilka kroków.
- Wiesz co, Gisborn? – usłyszał głos Ryszarda za plecami – lubię cię. Jesteś inny niż rycerze, jakich znam.
- Dziękuję, Wasza Wysokość – skłonił się lekko – a Wasza Wysokość nie jest zwykłym królem.
- To dobry początek, co? – monarcha mruknął w zadumie, ale Guy już tego nie słyszał. Patrzył w roziskrzone oczy Jenny. Przytulił ją i mocno pocałował. Nic nie musiał mówić. Widział, że słyszała każde słowo, a teraz cieszyła się, że zostało im tylko zorganizowanie powrotu Ryszarda na tron a potem będą mogli żyć w spokoju długo i szczęśliwie. „Tylko” nie było jednak takie proste.
Nad ranem Remy przyniósł meldunek, że Jan ma spotkać się z buntowniczymi baronami na zamku Nottingham za cztery dni. Co więcej, Robin i Marian całkiem jawnie wspierali teraz uzurpatora. Zespół nie miał zbyt wiele czasu na precyzyjne przygotowanie akcji. Nie był też pewien, czy posiłki zdążą na czas. Do tego Ryszard poczuł, że powinien popisać się po raz kolejny, czyli ogniem i mieczem odebrać swoje dziedzictwo. Zapomniał, że nad ogniem nie umie panować (swego czasu wyrzucił z na zbity pysk z zamku niejakiego Smolipalucha, biegłego w owej sztuce) a mieczy ma zaledwie pięć (poza jego własnym), chyba że doliczy te zapasowe, przytroczone do siodeł. Mallorius zniesmaczony brakiem finezji królewskich pomysłów, sugerował nawet, by Ryszarda na wszelki wypadek ponownie ogłuszyć i związać, ale Guy obiecał, że przypilnuje, by jego nowy przyjaciel nie kozaczył bez potrzeby. Plan był ryzykowny i wymagał precyzyjnej synchronizacji działań wszystkich grup, co w ówczesnych warunkach nie było łatwe. Nadzieja na sprawną komunikację spoczywała w rękach, a raczej łapkach armii wytresowanych gryzoni dowodzonych przez Remy’ego.
Nadszedł długo oczekiwany dzień. Vasey doglądał ostatnich przygotowań przed koronacją Jana. Miał fart, że lady Marian, która zastąpiła Gisborna, czuwała nad wszystkim. Wprawdzie początkowo zachłysnęła się możliwościami, jakie posiadła i chciała wprowadzać w czyn swoje cokolwiek nieżyciowe pomysły, ale na szczęście szybko zorientowała się, że powiedzenie „i hippisi będą łysi” odnosi  również do niej. Zamieniła zatem typowe dla leśnej podfruwajki szarawary i żółty sweterek ze znanej sieciówki, należącej do braci Brenninkmeijer, na szaty godne angielskiej damy uszyte przez rodzimego projektanta. Teraz, od przeszło tygodnia, dwoiła się i troiła, by ceremonia koronacji przebiegła bez najmniejszych zakłóceń. Szeryf martwił się w zasadzie tylko tym, że Robin może nie sprawdzić się jako szef ochrony. Nigdy go nie lubił i uważał że jest głupi, ale Marian nie chciała rozstawać się z dawnym kochankiem. Vasey nie miał wyjścia – skoro załatwiła, by uroczystość miała miejsce w Nottingham, musiał spuścić uszy po sobie i trzymać kciuki, by choć dziś Robin wykazał się odrobiną rozumu i nikogo nie postrzelił przez przypadek. Odkąd dostał większy łuk dziurawił wszystko i wszystkich dookoła. Szeryf z nostalgią pomyślał o Gisbornie i czasach, gdy ten pilnował, by błazen był tam, gdzie jego miejsce, czyli w lesie.
Od wczesnego rana, zaproszeni goście wszelkich stanów tłumnie przybywali na zamek: krzykliwi baronowie, nadęci biskupi i opaci, zagraniczne delegacje, majętni przedstawiciele gildii kupieckich i rzemieślniczych cechów, ubodzy wędrowni mnisi, okoliczna ludność spragniona rozrywek i oczywiście cała armia obdartusów oraz różnej maści żebraków, którzy pałętali się po kraju. Nikt nie zauważył, że spod niektórych opończ wystają drogie, markowe buty a dłonie wyciągające się po datki mają staranny manicure. Nikogo nie zdziwiło również, że grupki pątników zatrzymują się w strategicznych punktach Nottingham, a część z nich zajmuje kościelny chór. Wreszcie nikt nie zwrócił uwagi na wysokiego żebraka, któremu towarzyszyło czterech, równie rosłych i jeden drobny, poruszający się nieco inaczej niż jego towarzysze. Zmierzali zdecydowanym krokiem wprost do kościelnej bramy.
 - Umiłowani bracia i siostry! Zebraliśmy się tu dziś, by dokonać wzniosłego aktu koronacji naszego najmiłościwszego z miłościwych, najzacniejszego z zacnych, najdobrotliwszego z dobrotliwych, najwaleczniejszego z walecznych, najmądrzejszego z mądrych, najcnotliwszego z cnotliwych, najłaskawszego z łaskawych … - biskup Vazelin, znany w świecie teoretyk i praktyk serwilizmu, zaczął swą płomienną przemowę. Kontynuowałby ją zapewne jeszcze długo, gdyby książę Jan nie wstał miejsca i z ledwie wyczuwalnym zniecierpliwieniem stwierdził:
- Eminencjo, to zbytek łaski, kontynuujmy przechodząc do rzeczy …
- Wedle życzenia, panie – Vazelin sięgnął po koronę spoczywającą na złotej poduszce – podejdź, mój królu.
- Jasne! Lecę! Daj mi chwilkę, bo coś tu tłoczno! – w kościelnej nawie rozległ się tubalny głos. Grupka żebraków, jak na komendę, kolejno zaczęła zrzucać opończe. Jako pierwszy uczynił to postawny, lekko ryżawy blondyn, dzierżący w dłoniach kuszę gotową do strzału. Tłum jęknął zaskoczony. Następny był nieco zwalisty i solidnie napakowany zamorskimi sterydami szatyn o zaciśniętych pięściach i równie mocno napiętej szczęce. Zebrani jęknęli z podziwu. Kolejno opończę zrzucił bardzo wysoki mężczyzna o przystojnej twarzy i badawczym spojrzeniu brązowych oczu. Roztaczał czar typowy gwiazdom kina (o, przepraszam – znowu nie ta epoka), czar typowy trubadurom z lat 40-tych. Tłum westchnął głośno a część białogłów, na swoje nieszczęście, omdlała. Tym, które osunęły się na posadzkę nie było dane ujrzeć czwartego z tajemniczych żebraków - szczupłego i gibkiego mężczyzny w czarnym, skórzanym stroju. Nagi miecz, ściskany pewnie w prawej ręce pobłyskiwał złowrogo. Przez kościół przetoczył się jęk ekstazy wydobywający się z kobiecych gardeł i zgrzyt zębów męskiej części zgromadzonych. Co odważniejsze z niewiast próbowały przedzierać się w stronę obiektu uwielbienia z okrzykiem „mój ci on!”, ale ochrona, przyodziana w królewskie barwy, skutecznie zaprowadzała porządek. Wreszcie oczom zebranych ukazała się drobna kobieta w prostej, niebieskiej sukni idealnie podkreślającej nienaganną figurę oraz pszeniczny kolor warkocza spływającego na plecy (brawa dla osobistej stylistki). Jej pojawienie się wywołało kolejny jęk. Tym razem mężowie wyrażali zadowolenie z takiego widoku a białogłowy fukały i tupały ze złością. Punkt kulminacyjny przedstawienia właśnie nadchodził, bo oto ostatni z pielgrzymów wystąpił krok naprzód i płynnym ruchem zerwał z siebie opończę. Oczom zebranych ukazała się ogorzała twarz porośnięta gęstą blond brodą, takoweż długie włosy i lśniąca zbroja z trzema lwami na napierśniku. Zbiorowy jęk wyrażał przerażenie. Dało się również słyszeć skrzypienie naciąganych cięciw. Królewska straż na chórze wycelowała łuki w zebranych. Książę Jan najpierw zbladł, potem zzieleniał, następnie zsiniał, a w końcu zaczął mienić się wszystkimi kolorami tęczy. Vasey na wszelki wypadek zemdlał i próbował wypełznąć z kościoła, ale zupełnie przypadkowo zaplątał się pod nogi hrabiego Bourne, który przy pomocy swej żelaznej pięści sprawił, że omdlenie szeryfa było skuteczne i długotrwałe.
- Witaj drogi bracie! – Ryszard, zadowolony z wejścia smoka (raczej lwów) powoli zmierzał w stronę ołtarza.
- Ryszardzie, ja … - Jan zaskomlał cicho – ja … ja … doniesiono mi że zginąłeś. Królestwo nie mogło pozostać bez władcy …  Znasz zasady …
- Pewnie że znam! Ty też! Zaryzykowałeś i przegrałeś!
- Jestem twoim młodszym, sponiewieranym i niedocenianym bratem, miej litość, całe życie miałem pod górkę, proszę ulituj się…
- Oczywiście Janie. Jakże mógłbym inaczej – Jan nie wyłapał ironii w głosie Ryszarda - Który zamek wybierasz?
Twarz księcia rozpogodziła się, powracając do zwykłego zabarwienia.
- Newark. Może być Newark? – ucieszył się jak dziecko.
- Zgoda. Wybierz wieżę, w której zamieszkasz.
- Ale, Ryszardzie …
- Leć pakować się do wyjazdu! Nie zapomnij o ciepłych kalesonach i wełnianych skarpetach! A najlepiej zabierz czapkę z rękawami! – król roześmiał się rubasznie – No, moi wierni poddani – sarkastycznie zwrócił się do zebranych – wasza kolej! Przygotujcie dowodziki! Ochrona przy drzwiach spisze dane i przydzieli wam lochy. Oczywiście tylko do czasu procesów! Potem… to się zobaczy! Nie tłoczcie się! Ustawcie się w szeregach! Właśnie tak! Ty! W zielonym berecie! Gdzie leziesz! Nie przepychajcie się w kolejce! Starcy i kobiety przodem! Dla każdego znajdzie się miejsce! Trochę cierpliwości! Ćwiczcie! Przyda się wam! Cieszcie się, że stoicie, bo posiedzicie długo!
Marian, korzystając z zamieszania, próbowała niepostrzeżenie wymknąć się z kościoła. Wybrała jednak złą drogę. Nie należało przechodzić obok Guy’a. Złapał ją za łokieć i szyderczo zapytał:
- Dokąd to?
- Guy, kochany, puść mnie, przez wzgląd na dawne czasy, przecież jestem słabą i bezbronną kobietą – uśmiechnęła się czarująco mrugając powiekami.
- Skoro jesteś tak słaba i bezbronna, to możesz tylko błagać – warknął zaciskając palce na jej ramieniu.
- Guy, mój jedyny …  – Gisborn aż uniósł brwi ze zdumienia.
- Jedyny? Nie żartuj!
- Guy, błagam, bądź rycerzem, ocal mnie, wiesz jak pobyt w lochu źle wpływa na cerę, włosy, paznokcie i stan sukien?
- To nie zależy ode mnie. On tu rządzi – wskazał na Ryszarda.
- Guy, wstaw się za mną! Przecież błagam, jak chciałeś! – tupnęła nogą.
- Jego błagaj – ponownie wskazał na króla – nie mnie.
- Jakiś problem? – Ryszard podszedł do szarpiącej się Marian.
- Panie … - zaczęła, ale król gestem nakazał jej milczenie.
- To TA Marian? – zapytał Guy’a i Jenny. Przytaknęli.
- Gdzie Robin, moja droga? -  głos Ryszarda był spokojny i łagodny. Marian, widząc szansę dla siebie, bez chwili wahania odpowiedziała.
- Na kościelnej wieży, mój panie – uśmiechnęła się i zatrzepotała rzęsami, pewna, że oczaruje króla.
- Dziękuję – Ryszard ucałował jej dłoń. Potem dumnie wyprostował się i beznamiętnie powiedział - Wilhelmie, odprowadź lady Marian do jej nowych komnat w podziemiu.
Tell skłonił się i bez słowa pociągnął Marian za sobą. Krzyczała jeszcze „błagam, błagam”, próbowała wyrwać się i dopaść królewskich kolan, ale na nic się to zdało. Gdy ktoś potrafi ręcznie naciągnąć kuszę, nawet tak śliska ryba, jak Marian, nie wymknie mu się. Tymczasem, Guy i Jenny popędzili na wieżę, by ująć Robina. Wysiłek okazał się zbędny. Leśna lebiega podniecona nową funkcją i posiadaniem większej broni przestrzeliła sobie łydkę i teraz, łkając z bólu, siedziała na podłodze. Nigdy nie dowiedziano się od czego Robinowi pomieszało się do reszty w głowie. Może to niegdysiejszy nadmiar szczęścia u boku Marian (sama zainteresowana miała w tej sprawie zgoła odmienne zdanie)? Może poważna i odpowiedzialna funkcja snajpera? Może niczym nie zasłużone stanowiska szefa ochrony Nottingham? Może zapachy dolatujące z zamkowej kuchni i słynne zioła dodawane do potraw? Wreszcie, może to podstępny plan Tucka, który ukrył małe co-nie-co w wisiorkach? Dość, że jakikolwiek powód by nie był, widok Guy’a i Jenny niezmiernie ucieszył Robina, podobnie jak powrót króla. Zresztą od tamtego dnia wszystko nieodmiennie cieszyło go i głupawy uśmiech nie schodził mu z twarzy.
Ryszard nie zdecydował się przykładnie ukarać Hood’a, bowiem testy wykazały tak niskie IQ leśniczego, że prawo pozwoliło jedynie na izolowanie go w odosobnionym klasztorze, razem z podobnymi mu, nieszkodliwymi osobnikami. Jan trafił do zamku w Newark, gdzie mimo narzekania na łupanie w kościach z powodu wszechobecnej wilgoci, pasjami oddawał się łowieniu ryb z okna swej wieży. Marian litościwie odesłano w odległe góry Szkocji, ale musiała zgodzić się na założenie bransolety, dzięki której monitorowano wszelkie jej poczynania. Wieść niosła, że odkryła w sobie nową pasję i zajęła się zielarstwem oraz produkcją ekologicznych kosmetyków. Vasey ocknął się z omdlenia w jednym z królewskich lochów w towarzystwie Vazelina i Tucka. Nie było im nudno, gdyż sąsiednie cele zajmowali Mały John (bliższa znajomość z królową matką okazała się nieprzydatna) i Much, śpiewem umilający wszystkim czas. Dodajmy w tym miejscu, iż Much za sprawą działania bądź to osób trzecich, bądź to matki natury, został obdarzony krystalicznym sopranem niczym Farinelli.
Po kilku tygodniach i zaprowadzeniu porządku w królestwie, Ryszard powrócił do Nottingham na kolejną uroczystość. Tym razem dużo przyjemniejszą, kameralną i nie wymagającą przebieranek. Ślub sir Guy’a z Gisborn, nowego szeryfa i lady Jennifer z Bondville odbył się ciepłym czerwcowym popołudniem  w otoczeniu najbliższych przyjaciół. Wesele było tradycyjne, czyli jedli, pili, lulki palili, tańczyli, hulali i swawolili. A potem wszyscy żyli długo i szczęśliwie. 




Sprostowanie.

Drogie Czytelniczki! 
Tytuł powyższej historii może wydać się Wam mylący, gdyż treść opowiadania, dotyczy jednego, dość miernego (nie bójmy się tego słowa) z naśladowców Robin Hood’a. Powszechnie wiadomo, że ten prawdziwy, nazywał się Michael Praed, został zdemaskowany przez wrażych agentów i korzystając z programu emerytalnego MI-5, przeszedł operację plastyczną, w wyniku której do złudzenia przypominał mężczyzn z rodu (O’)Connery. Natomiast Lady Marian potraktowano zgodnie z duchem epoki, umieszczając ją w opactwie, gdzie musiała przebierać się za zakonnicę, by nie budzić niczyich podejrzeń, co oczywiście nie przypadło jej do gustu. Z czasem jednak, polubiła nowe koleżanki i zaczęła prowadzić szkołę śpiewu z powodzeniem startując w rozmaitych konkursach dla grup wokalnych. 
Nikt jednak nie wiedział, że klasztor i pobliski zamek, będący siedzibą O’Connery’ch łączył podziemny tunel. Ale to już inna opowieść …



Article 1

$
0
0
Jak poinformowało TVLineRutina Wesley (u nas znana z serialu „Czysta Krew”) dołączyła do obsady trzeciego sezonu serialu „Hannibal”. Będzie tam grać Rebę McClane, niewidomą kobietę która wejdzie w związek z postacią Richarda Armitage’a, czyli z Francisem Dolarhyde'em. I jak podaje źródło „będzie jego najlepszą szansą na odzyskanie człowieczeństwa”. 

Na dobry początek tygodnia (#39)…

$
0
0
… Pan Thornton w scenie oświadczyn pannie Hale.







Miłego tygodnia Wszystkim! 

Dzisiejszy post zawiera moje screeny z serialu BBC „Północ Południe”/”North and South”. 

Jeden bilet na seans „The Crucible”.

$
0
0
Drodzy Czytelnicy tego bloga.

Zostałam poproszona przez sympatyczną miłośniczkę talentu pana Armitage’a o przekazanie jednej informacji. Otóż, ma ona na zbyciu jeden bilet w 4 rzędzie na seans „The Crucible” w kinie Atlantic w Warszawie. Drugą rzeczą o którą zostałam poproszona, to możliwość skontaktowania chętnej/chętnego do zakupu biletu z ową miłośniczką, czyli przekażę adres mailowy wspomnianej wyżej miłośniczce. Zatem moja skrzynka mailowa jest do Waszej dyspozycji (proszę nie umieszczać swoich adresów w komentarzach). Decyduje szybkość zgłoszenia. ;-)

The Crucible w Polsce


Przypomnę tylko, że sztuka ta będzie wyświetlana w kinie Atlantic w dniu 19 lutego 2015r. o godzinie 20:00 w języku angielskim i z angielskimi napisami, czyli nie będzie polskich napisów. Więcej informacji tutaj

Coś specjalnego na Walentynki?

$
0
0
Wszystko na to wskazuje, patrząc na ostatni tweet pana Armitage’a.
Oraz to, co umieścił na swojej chińskiej stronie Weibo.com/RCArmitage zlecając jako zadanie domowe. Czyli Sonet 116 Williama Szekspira. 

Dla chętnych poniżej w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka.
Nie ma miejsca we wspólnej dwojga serc przestrzeni
Dla barier, przeszkód. Miłość to nie miłość, jeśli,
Zmienny świat naśladując, sama się odmieni
Lub zgodzi się nie istnieć, gdy ją ktoś przekreśli.
O, nie: to znak, wzniesiony wiecznie nad bałwany,
Bez drżenia w twarz patrzący sztormom i cyklonom -
Gwiazda zbłąkanych łodzi, nieoszacowanej
Wartości, choćby pułap jej zmierzył astronom.
Miłość to nie igraszka Czasu: niech kwitnące
Róże wdzięków podcina sierpem zdrajca blady -
Miłości nie odmienią chwile, dni, miesiące:
Ona trwa - i trwać będzie aż po sam skraj zagłady.
Jeśli się mylę, wszystko inne też mnie łudzi:
Że piszę to; że kochał choć raz któryś z ludzi.

Kolejne zadanie domowe?

Viewing all 1083 articles
Browse latest View live