Quantcast
Channel: zRYSIOwana ja
Viewing all articles
Browse latest Browse all 1083

Wyprawa do Londynu. Czyli Dziewczyny widziały „The Crucible”!

$
0
0
Dziś mam ogromną przyjemność podzielić się z Wami relacją z wyjazdu do Londynu autorstwa Kasieńki, komentatorki tego bloga. Z wyjazdu, gdzie celem  było zobaczenie naszego ulubionego aktora Richarda Armitage’a (tu często zwanego Ryśkiem, Rysiem) w roli Johna Proctora w spektaklu „The Crucible”. Mam nadzieję, że tak jak dla mnie i dla Was będzie to interesująca lektura. 
Kasieńko, bardzo Ci dziękuję za tą tak cudnie szczegółową relację oraz za zgodę na umieszczenie jej na blogu.  

Przygotowania.

Pierwsza wyprawa „na Ryśka”, pierwsza wyprawa do Londynu i pierwsza wyprawa na taką odległość organizowana zupełnie samodzielnie. I oczywiście związany z tym lęk: czy wszystko uda się załatwić, dograć, czy nie pogubię się w internetowych formalnościach związanych z rezerwacjami, opłatami, potwierdzeniami. Załatwianie pewnych rzeczy osobiś­cie, w okienku kasowym wydaje mi się jednak bardziej „namacalne” i pewniejsze niż klikanie w linki na stronach www (jestem przecież z pokolenia, które pamięta jeszcze czasy bez inter­netu). A gdy już wszystkie formalności zostają dopełnione, pojawia się następna obawa: oby nic się nie wydarzyło do czasu wyjazdu, nie daj Boże, żeby przytrafił się jakiś losowy wypadek. I obgryzanie paznokci, i skreślanie dni w kalendarzu, i odprowadzanie tęsknym wzrokiem każdego samolotu lecącego w kierunku zachodnim.

Wreszcie nadchodzi TEN dzień, wylatujemy z Polski, żegnane upałami, ze świado­mością, że w Londynie będzie o wiele chłodniej, ale na pewno rozgrzeją nas emocje. Z okien zniżającego się nad Anglią samolotu widać malownicze wioseczki i miasteczka kojarzące się nam a to ze „Sparkhouse”, a to z „Vicar of Dibley” (no bo przecież niemożliwym jest, żebyś­my miały jakieś inne skojarzenia :-)), podświadomie szukamy więc wzrokiem Standringa wśród owiec lub Harry’ego kręcącego się przy jednym z murowanych kościółków. Aura prze­cudna, nie licząc kilku chmurek. 

W miarę jak lotniskowy autobus zbliża się do Londynu pogoda robi się coraz bar­dziej niepokojąca – niskie, ołowiane chmury, później drobny deszcz, później coraz gęstszy…Miny nam rzedną, bo już niedługo trzeba będzie wysiadać, a tu ulewa na przemian z gradobi­ciem! Można powiedzieć, że wjechałyśmy do Londynu z hukiem i pompą. Wejście do metra na szczęście jest tuż przy przystanku, a nasz hotel tuż przy wyjściu z metra, więc uszło nam na sucho. :-)


Hotelik, jaki udało mi się zarezerwować, o ten właśnie:
Zdjęcie autorstwa Kasieńki.

dzieli od teatru tylko jedna przecznica. Po zrzuceniu bagaży w pokoju udajemy więc się tam w podskokach, by jak najszybciej odebrać bilety i mieć już 200% pewność, że żadne siły naturalne i nadnaturalne nie przeszkodzą nam w jutrzejszym delektowaniu się Ryśkiem.

Teatr „The Old Vic” jest stosunkowo nieduży (na zdjęciach wydaje się być o wiele większy) i skromny.
Źródło zdjęcia: Wikipedia

Na zewnątrz wiszą wielkie plakaty z głównymi bohaterami. Nie ma na nich na szczęście żadnego napisu w stylu „Przedstawienie odwołane!”. Kolejne potwier­dzenie i pewność, że wszystko jest w porządku. Stoimy na przejściu dla pieszych i napawa­my się świadomością, że oto oddychamy tym samym powietrzem… że w tym teatrze, tuż za ścianą… że w tamtej bocznej uliczce… Innymi słowy, że cała ta okolica jest wręcz przesycona Ryśkową obecnością, że powietrze drży nie tylko od wielkomiejskiego hałasu, ale też od skumulowanych emocji generowanych przez aktorów na scenie i przeżywa­nych przez setki osób z publiczności.

Wewnątrz teatr wygląda równie bezpretensjonalnie i skromnie, jak na zewnątrz. 
Źródło zdjęcia: Wikimedia

Przy rezerwowaniu biletów naczytałam się, że „bilety zostaną wydane jedynie posiadaczowi karty kredytowej, którą dokonywana była płatność”, że „sprawdzana będzie tożsamość kupu­jącego”, nastawiona więc jestem na meldowanie się każdym możliwym posiadanym doku­mentem, tymczasem sympatyczna dziewczyna w kasie zerka tylko na mail potwierdzający, ja­ki wydrukowałam, i już po chwili trzymam w łapce bilety złożone w elegancką harmonijkę.
Zdjęcie autorstwa Kasieńki.



Bilety bezpiecznie i czule złożone na nocnym stoliku w hotelu, pogoda słoneczna, choć rześka, wybieramy się więc na krótki spacer po najbliższej okolicy – dobrze wiedzieć, gdzie w razie czego znaleźć sklep spożywczy, co ciekawego kryje się za najbliższym zakrę­tem, jakie restauracje mamy do wyboru, co oferują i za ile. Łazimy więc z lekka oszołomione, a przede wszystkim szczęśliwe, że wszystko się udało i że już jutro…

Londyn oferuje wiele przysmaków ze wszystkich stron świata, ale nam chodzi po gło­wie i po wygłodniałych żołądkach tylko jedna rzecz. Na cześć Mulligana postanawiamy kupić sobie klasykę angielskiego fastfoodu ( Fish&Chips) i skonsumować ją gdzieś pod chmurką, chmurki jednak znowu przypominają nam gęstym deszczem o tym, że jesteśmy na Wyspach Brytyjskich, leci­my więc do pokoju hotelowego.

Zapada wieczór. Wiemy doskonale, że oto o jakieś 100 m dalej Rysiek właśnie wy­chodzi na scenę. I mimo że jesteśmy zmęczone podróżą i wrażeniami, czekamy cierpliwie. Czekamy, by nadeszła już ta godzina, kiedy przedstawienie dobiega końca. Po co? Też pyta­nie! Przecież musimy go zobaczyć jeszcze przed dniem jutrzejszym! Upewnić się na własne oczy, że rzeczywiście tu jest. Zobaczyć, jak rozdaje autografy, gdzie najlepiej się ustawić, ile jest chętnych na spotkanie z nim. Nie, nie będziemy pchać się w tłum. Staniemy sobie grzecz­nie po drugiej stronie ulicy i będziemy patrzeć, sycić wzrok, robić „suchą zaprawę” dla rozdy­gotanych emocji, by jutro nie paść trupem, nie zapomnieć języka w gębie, nie zrobić czegoś głupiego.

Wiemy, gdzie jest „Stage Door”, bo zdążyłyśmy już to sprawdzić przy odbiorze bile­tów, zresztą ta wielka żółta kula z napisem naprawdę rzuca się w oczy. 
Źródło obrazka:Wikimedia
Idziemy dość żwawo, bo po dzisiejszych opadach temperatura spadła do niezbyt przyjemnego poziomu (zwłaszcza jak weźmie się pod uwagę fakt, że w Polsce solidnie wtedy przygrzewało słońce). Wchodzi­my w boczną uliczkę, a nogi pomału zaczynają nam dygotać. Z zimna czy z podekscytowa­nia? Chyba z obu tych rzeczy. Przed drzwiami stoi w grzecznym rządku grupa kilku osób. Hm, wygląda to optymistycznie, czyżby jednak wcale nie było tych dzikich tłumów? Nad drzwiami widać oświetloną klatkę schodową, którą od czasu do czasu przebiegają różne postacie. Niestety, żadna z nich nie przypomina Ryśka. Dla rozgrzewki spacerujemy sobie kilka kroków w tę, kilka we w tę, mając nadzieję, że nikt nas nie weźmie za szalonych papa­razzich czy ostro nawiedzone fanki (chociaż to drugie jest zdecydowanie bliskie prawdy) i nie każe wynosić się w diabły. Wreszcie przystajemy naprzeciwko, nieruchomo jak posągi i wpatrujemy się w jeden punkt – w ciągle zamknięte drzwi. Dygot kolan przenosi się wyżej – już i ręce zaczynają drżeć niespokojnie i serce trochę zmienia rytm. Oczywiście to tylko z zimna, tak, tak! :-) W pewnym momencie otwierają się inne drzwi i wychodzi z nich tłumek widzów, z głębi słychać brawa. A więc przedstawienie dopiero się skończyło! Te osoby stoją­ce wcześniej to wcale nie dzisiejsza publiczność, a tylko fani, którzy przyszli, by jako pierwsi dostać autografy. Przy ścianie teatru tworzy się więc całkiem pokaźny ogonek. No cóż, wie­my przynajmniej, którędy mamy jutro wychodzić, by jak najszybciej znaleźć się przy „Stage Door” i nie musieć okrążać całego teatru.

Dobry znak – przedstawienie skończone, zaraz zobaczymy Ryśka! Sytuacja zaczyna nabierać coraz większej nierealności. Tyle czasu na to czekałyśmy, tyle czasu odliczałyśmy dni, a teraz, za chwilę, za moment, ujrzymy go po raz pierwszy. Nie w filmie, nie na zdjęciu, lecz w jego własnej postaci – żywego, prawdziwego człowieka z krwi i kości, tego, który dał swoją twarz, głos, ciało Standringowi, panu Thorntonowi, sir Guyowi, Mulliganowi, Lu­casowi, Porterowi, Thorinowi i innym ukochanym przez nas bohaterom. Aż trudno uwierzyć, że to nie sen. Jeszcze parę miesięcy temu wydawałoby się to nam czystą fantazją; pomyślały­byśmy sobie zapewne, że gdybyśmy znalazły się w takiej sytuacji, to chyba byśmy zemdlały. Ale jakoś nie mdlejemy. :-) Stoimy tylko w dziwnym oszołomieniu, wgapiając się w klatkę schodową, na której panuje coraz większy ruch i próbując wypatrzeć na niej tę jedną jedyną postać.

Nagle na schodach pojawia się jakiś wysoki barczysty mężczyzna w szarym podko­szulku. Przystaje przy oknie (jego twarzy nie widać, bo przesłania ją część framugi czy też murku) i dużą dłonią gładzi się po muskularnym torsie. „Rysiek!” – szepcemy do sie­bie i wpatrujemy się jak urzeczone. Mężczyzna schodzi niżej… Cholera, to nie Rysiek! Bez­czelny! Taką zmyłkę nam robić! Spadaj, paskudo, a najlepiej zawołaj tu Ryśka.

Czas wlecze się straszliwie. Wydaje się nam, że czekamy już nie wiadomo, jak długo. Większość aktorów dawno opuściła teatr. Widziałyśmy również wychodzącą panią reżyser (Yael Farber) (kilka osób poprosiło o autografy również ją). Mimo to jesteśmy pewne, że Rysiek wyjdzie, bo przed drzwiami ustawiło się dwóch postawnych ochroniarzy. Pan w szarym podkoszulku jeszcze kilka razy śmignął po schodach, drażniąc nas nieprzeciętnie swoją Ryśkową sylwetką (naprawdę wyglądał, wypisz-wymaluj, jak Ryś na zdjęciach z próby – tylko głowa nie ta). Wśród wchodzących i wychodzących przez „Stage Door” pojawiał się też drugi Ryśkowy so­bowtór – tym razem bardzo podobny z twarzy. Ot, taki Rysiek o 10 lat młodszy i z brodą (w Londynie wielu młodych mężczyzn nosi brody „na Proctora” – eleganckie i zadbane).

Nagle drzwi się otwierają i JEST! Wychodzi nasz wyczekany, wytęskniony ulubie­niec. Na schodach nie było go widać w ogóle – pewnie garderobę ma na parterze. Sportowa ortalionowa kurtka, biały podkoszulek wyciągnięty na spodnie, tenisówki na grubej białej po­deszwie. A twarz! TA twarz! Wtedy właśnie uznałam, że jest niefotogeniczny. Żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać sprawiedliwości tym szlachetnym rysom, kształtowi i delikatnemu po­chyleniu głowy. Ochroniarze stoją z jednej i z drugiej jego strony. Składanie autografów i ro­bienie zdjęć odbywa się niemal taśmowo. Od czasu do czasu dobiega do nas jego głos, lekko już zachrypnięty, z niską Thorinową barwą. Błyskające flesze wydobywają z mroku piękny (choć nie tak orli jak kiedyś) nos, lśnią na włosach i brodzie, podkreślają cienie tych niesamo­wicie wyrazistych, grubych kres na jego skroniach.

Widać, niestety, że Rysiek jest trochę zmęczony tym zamieszaniem. Wszystko robi dość mechanicznie. Do zdjęć ustawia się sztywno, wręcz po wojskowemu, trzymając ręce za sobą. Pewnie w pierwszych dniach został już tyle razy obmacany (i to może niezbyt dy­skretnie), że teraz woli zachowywać pewien dystans. W relacjach z teatru pojawiają się prze­cież wzmianki o dość… kontrowersyjnym zachowaniu niektórych fanek. Szkoda tylko, że przez osoby nie potrafiące wyczuć granicy między tym, co wypada, a czego nie, między erotycznym fantazjowaniem a rzeczywistością, Rysiek nie może już zachowywać się tak ciep­ło, bezpośrednio i poufale wobec swoich „well-wishers” jak dotychczas. Cena popularności. :-( Tylko dlaczego płacą ją nie ci idioci, a całkiem niewłaściwe osoby?

Pod koniec kolejki Rysiek dostrzega łowców autografów. Zdecydowanie zatrzymu­je się, odmawia podpisania pliczków zdjęć i odwraca się na pięcie, flankowany przez swoich „goryli”. Za łowcami zostało niestety kilku prawdziwych fanów, którzy będą musieli obejść się smakiem, bo Rysiek szybkim krokiem wraca za drzwi teatru, nie oglądając się już za siebie. 

Oszołomione, szczęśliwe i nielicho zmarznięte wracamy do hotelu, zastanawiając się, jak jutro wytrzymamy czekanie pod teatrem w naszych lekkich wieczorowych kreacjach, cie­niutkich pończochach i niezbyt ciepłych butach.Trudno, za spotkanie z Ryś­kiem twarzą w twarz jestem mimo wszystko gotowa zapłacić nawet zapaleniem oskrzeli. Nie wymięknę – będę jutro stać pod teatrem!

Drugi dzień trzeba jakoś przeżyć do wieczora – idziemy więc „w miasto” zwiedzać najważniejsze punkty Londynu. Kto ciekawy, niech zajrzy do przewodnika – zdjęć Big Bena wrzucać tu przecież nie będę, wszyscy wiedzą, jak wygląda. :-) Mamy również w planach zro­bienie fotek „przytulanych” z Ryśkiem, a raczej z jego plakatem. Jak się nie ma, co się lubi… Szybki obiad, trochę jeszcze spacerku po Londynie i czas wracać do pokoju hotelowe­go, by robić się na bóst… A nie, przepraszam, takich cudów ze mną to nawet Photoshop nie osiągnie. Wystarczy, że zrobię się na elegancką osobę idącą do teatru. Barchanowe gacie nie będą jednak potrzebne – przez cały dzień nie padało, więc jest o wiele cieplej niż wczoraj o tej porze. Ubrane, uczesane, wymalowane podskakujemy leciut­ko na łóżkach, odliczając minuty do wyjścia. Eee, wychodzimy już, dopóki pogoda sprzyja. Jeszcze się rozpada i dopiero będziemy miały kłopot.
W Teatrze. 

W korytarzach prowadzących na salę snują się smużki aro­matycznego dymu, panuje półmrok – teatr tworzy atmosferę nocnego sabatu czarownic. Na widowni też ciemnawo, jaskrawoczerwone i złote kolory lóż przyciemnione, poszarzałe, przydymione. Sceny jako takiej nie ma – tylko pusta przestrzeń ograniczona ustawionymi z czterech stron w okrąg siedzeniami. Czarne, surowe deski podłogi, trochę krzeseł pousta­wianych dość chaotycznie i blisko, dosłownie na wyciągnięcie ręki. Gdy zasiadamy na na­szych miejscach, nogi trzymamy właściwie na scenie. Widać, że między aktorami i publicz­nością nie będzie żadnej bariery, że wszystko rozgrywać się będzie w bezpośredniej bliskości, przed naszymi nosami, że znajdziemy się w centrum tragicznych wydarzeń z Salem. Oczy­wiście zastanawiamy się też, gdzie będzie stał Rysiek, czy częściej będziemy go oglądać z przodu, z tyłu czy z boku (skoro publiczność siedzi w okręgu, to wszyscy muszą być potrak­towani w miarę sprawiedliwie, każdemu Ryś się musi zaprezentować z najlepszej strony). Nad rzędami po drugiej stronie niewielki ekranik, na którym będzie wyświetlany tekst sztuki – przy tym akurat przedstawieniu organizatorzy zadbali o udogodnienie dla osób niedosłyszą­cych i tych, którzy z rozumieniem mówionego angielskiego mają pewne kłopoty.

I znów ta ekscytacja, nerwowe oczekiwanie i poczucie dziwnej nierealności. Dźwięk gongu sprawia, że stężenie adrenaliny osiąga niesamowitą wartość. Rozlega się cicha, groźna muzyka, reflektory przygasają, za to jedno z wejść rozjarza się światłem i ukazuje się w nim kobieca sylwetka. To Tituba (Sarah Niles). Czarnoskóra bosa kobieta powoli, rytmicznym krokiem wchodzi na scenę i zaczyna ją okrążać, wpatrzona niewidzącym wzrokiem gdzieś w prze­strzeń, jak w transie. Idzie tuż przy nas, mijając nasze stopy dosłownie o kilka centymetrów, każde okrążenie coraz wolniejsze, coraz cięższe, coraz dłuższymi krokami. Tupot jej bosych stóp i urywany oddech słychać już chyba nawet w najbardziej oddalonych miejscach teatru. Przez pozostałe wejścia z wolna wchodzi, jeden za drugim, reszta obsady – każda z postaci też niczym widmo, wpatrzone przed siebie lub w głąb siebie, jak cienie przeszłych wydarzeń, tragiczni bohaterowie historii, która zaraz się przed nami rozegra. Rysiek wyłania się z wejś­cia na wprost i po prawej. Widząc go, spoglądamy na siebie i uśmiechamy się lekko i radoś­nie. Na to przecież czekałyśmy tyle czasu i oto marzenie właśnie nam się spełnia!

Reflektory znów przygasają. Obsada schodzi. część dokonuje szybkiej „zmiany deko­racji”. Wielkie słowo! Zabierają po prostu krzesła. Pojawia się za to łóżko z leżącą na nim nieprzytomną Betty Parris (Marama Corlett) i stół – mamy przed sobą dom wielebnego Parrisa (Michael Thomas). Sztuka się zaczyna.

Ta minimalistyczna, surowa scenografia jest znakiem szczególnym przedstawienia. Jednak nawet ci, którzy treści nie znają, mogą bez problemu zgadnąć, gdzie odbywa się akcja – nie potrzeba do tego wymyślnych dekoracji. Ciężki stół i kilka krzeseł wystarczy, by wie­dzieć, że właśnie jesteśmy w sądzie, krzesła powywracane w nieładzie to wnętrze więzienia. Najbardziej bogaty w dodatkowe elementy jest dom Proctorów.

Od samego początku aktorzy grają bardzo emocjonalnie, choć bez typowego dla teatru przerysowania. Są po prostu tak bardzo prawdziwi w tym, co chcą nam przekazać. Trudno jest uwierzyć, że ich łzy, szaleństwo, zazdrość, rozpacz miałyby być udawane, miałyby być tylko genialną atrapą rzeczywistych emocji. Nie ma w tym odrobiny sztuczności i to, co u doświadczonych scenicznych wyjadaczy aż tak bardzo nie dziwi (jest to bądź co bądź ich chleb powszedni), to u młodziutkich aktorek godne jest największego zachwytu.

Rysiek na scenie JEST Proctorem – ciężko pracującym, trzeźwo myślącym i w miarę uczciwym człowiekiem, choć oczywiście  mającym na sumieniu ciężki grzech, którego na­zwanie i wyznanie z trudem przechodzi mu przez gardło. W długim, powycieranym płaszczu, luźnych workowatych spodniach i ciężkich buciorach założonych (jak się później okazuje) wprost na bose stopy (ała!), jego sylwetka wydaje się być dość ciężka i zwalista. 
Richard Armitage jako John Proktor. Zdjęcie autorstwa Johan Persson. Źródło
Nie jest jed­nak tak wysoki, jak się spodziewałam (być może dlatego, że chodzi lekko przygarbiony). Ow­szem, góruje wzrostem nad swoimi scenicznymi partnerkami, ale to drobniutkie kobietki; przy aktorach-mężczyznach kontrast nie jest zbyt wielki. W pełni można sobie uświadomić, że jest wysokim i długonogim mężczyzną, wtedy, gdy jednym krokiem przemierza pół sceny (np. by dopaść Abigail). Aktorzy nie oszczędzają się wcale, rzucając się na siebie, ciskając i miotając po scenie – aktorka grająca Abigail (Samantha Colley) na pewno ma już zdrowo posiniaczone nogi i ramiona. 
Richard Armitage (John Proctor) i Samantha Colley(Abigail Williams) -autor zdjęcia Johan Persson. Źródło
Nie było za to żadnego ciskania Biblią czy nawet butami. Pewnie pani reżyser do­szła do wniosku, że aż taka aktorska ekspresja nie jest potrzebna. Jeszcze ktoś, zamiast ucie­szyć się, że będzie miał na swoim ciele sino-purpurową „pamiątkę po Ryśku”, pozwie teatr za uszczerbek na zdrowiu i urodzie i dopiero będą kłopoty.

W żadnym fragmencie sztuki nie można powiedzieć, że Rysiek jest „drewniany” (bo i taką opinię gdzieś czytałam). Na początku gra w sposób stonowany i spokojny, ale tak przecież powinno być – wypadki w Salem jeszcze nie wymknęły się spod kontroli, piekło dopiero się rozpęta. Za to gdy w końcowej scenie krzyczy: „To moje imię! Nie będę miał innego!”, jego głos wyrywa się z głębi udręczonej duszy, niemal trzęsąc salą. Nic dziw­nego, że jest już zachrypnięty. Mocno się obawiamy, czy przy takim forsowaniu strun głoso­wych będzie w stanie dotrwać do ostatniego spektaklu.


No dobrze, wiem, o czym chcecie przeczytać, więc porzucam ogólne rozważania i pi­szę. Ciemność, zmiana dekoracji. Goodie Proctor (Anna Madeley) zagniata ciasto na chleb, szykuje ciepłą po­trawkę. Bierze wielką blaszaną miskę i stawia ją… tuż przed stopami Zosi (info od Ani: Zosia- uczestniczka wyprawy). Spoglądam w le­wo – Zośka ma minę, jakby wniebowstąpienia doznała*. Uśmiech sięga uszu, szczęśliwe iskierki aż skaczą w oczach. Szepce do mnie: „Już lepiej, kurde, być nie mogło”. Wiem, wiem – będziemy mieć półnagiego Ryśka przed sobą, dosłownie na wyciągnięcie ręki (jeśli ją na­prawdę mocno wyciągniemy i trochę się pochylimy). Nie gdzieś z boku, nie z tyłu – przed na­szymi oczami! :-) Też mimo ciszy w teatrze słyszę w uszach anielskie pienia. 
*Zosiu, przepraszam, ale to był naprawdę niezapomniany widok :-)

Rysiek pojawia się na scenie, zabezpiecza strzelbę wyćwiczonym, Porterowym ru­chem i odkłada ją na stół, nachyla się nad garnkiem z potrawką i próbuje, siorbiąc przy tym głośno. Krzywi się i obficie dosala. Wreszcie zbliża się do miski z wodą, przyklęka za nią, a o niecały metr od nas, i (o niebiosa, ratujcie!) jednym płynnym ruchem ściąga koszu­lę przez głowę.
Richard Armitage jako John Proctor w spektaklu "The Crucible"- screen Ani z tego zwiastuna.
Cisza aż dzwoni w uszach. 
Wszyscy w milczeniu chłoną ten widok, bo i jest co chłonąć. Rysiek absolutnie nie stracił formy. Nie przytył, nie wychudł. Zbudowa­ny jest pięknie – nie jak napakowany na siłowni byczek, a mężczyzna, któremu nieobcy jest wysiłek fizyczny. Szerokie ramiona, gładkie plecy z lekko napinającymi się pod skórą mięśniami, tors… Jak już pisałam, tors Ryśka jakimś dziwnym trafem wydaje się bardziej owłosiony, gdy Ryś ma na sobie koszulę, niż gdy jej nie ma. Pamiętacie scenę z Porterem na krzyżu? Głupie pytanie! Pewnie, że pamiętacie. No to przyjrzyjcie się tam dokładnie Ryś­kowej piersi. Właśnie tyle ma włosów, może tylko teraz są trochę dłuższe i ciemniejsze, ale na pewno nie ma na piersi karakułów. Brzuch płaski i jędrny, bez sztucznego kaloryfera. My siedzimy i chłoniemy, a Rysiek się myje energicznymi ruchami odświeżającego się po ca­łym dniu ciężkiej pracy mężczyzny, rozchlapując przy tym wodę i parskając. I znów ta niereal­ność. Zupełnie jakbyśmy oglądały go na ekranie, tylko jesteśmy świadome, że między nim a nami nie ma ekranu, nie ma żadnej przeszkody prócz odrobinki powietrza i gdybyśmy na ten piękny widok straciły resztki zdrowego rozsądku, to… To byłby skandal na cały Lon­dyn. Ale jakież niezapomniane doświadczenie! :-)

Na szczęście (dla wszystkich) zdrowego rozsądku nie tracimy. Rysiek wyciera się, chociaż niezbyt dokładnie, i zakłada na siebie z powrotem szarą koszulę (na którymś z po­przednich przedstawień założył białą, szkoda, że nie teraz). Włosy na piersi na powrót mu gęstnieją (może do koszul doczepia sobie jakąś „macho-wkładkę”?). Siada przy stole, zdejmuje buty. I oto pojawia się następny element do opisu – Ryśkowe stopy. Tak rzadko wi­dziane, że aż tajemnicze. Teraz mam okazję napatrzeć się za wszystkie czasy, bo przez pół sztuki Rysiek paraduje boso. Nie wiem naprawdę, jak wytrzymuje w tych cięż­kich buciorach bez skarpetek (może skończyły mu się te z planu „Hobbita”, a innych nie ma skąd ukraść?). Stopy ma zadbane – żadnych odcisków, zgrubiałych, niedoskrobanych pięt – paznokcie równo i ładnie przycięte. Efekt psują tylko lekko poobcierane achillesy (Ryś­ku, noś skarpetki!) i skłonność do halluksów. Może dlatego Ryś tak lubi nosić tenisówki i wy­godne militarne buciory, w dodatku lekko rozsznurowane, by nic go nie ugniatało w newral­giczne miejsca na stopach. Przydałby mu się masażyk.

Mamy jeszcze niejedną okazję do radosnego gapienia się na Ryśka, gdy stoi na „obrzeżu” sceny, czyli tuż obok. Obłędny wyszczerz sam pojawia się na naszych twarzach niezależnie od tego, co w danej chwili dzieje się na scenie i jak bardzo narasta dramatyzm przedstawienia. To są chyba te „nieadekwatne reakcje publiczności”. No ale czy da się zacho­wać inaczej? Czy któraś z Was by to potrafiła? No właśnie. :-) 
John Proctor (Richard Armitage) Źródło obrazka
Przyglądam się więc, by sobie utrwalić i zapamiętać: te gęste, lśniące, mistrzowsko przycięte włosy, ostre, piękne rysy, po­stawę, spojrzenie, kształt i osadzenie głowy, lekko spierzchniętą skórę rąk, przybrudzone paz­nokcie, oskubane skórki przy kciukach (to jednak ciężki do zwalczenia nawyk), linie musku­larnych ud widocznych spod napinającego się materiału, gdy Rysiek siada.

Co do spojrzenia – żaden z aktorów, nie tylko Rysiek, nie patrzy na publiczność w ogóle. Spoglądają na siebie nawzajem lub gdzieś w przestrzeń. Zupełnie jakbyśmy byli nie­widzialnymi bytami, które wpadły do Salem, by z zewnątrz poobserwować rozgrywające się tam wydarzenia. Może i dobrze – przecież człowiek by padł, gdyby poczuł na sobie bezpoś­rednio spojrzenie tych stalowych, przeszywających oczu. Raz tylko musnął wzrokiem nasze buty – pewnie po to, by przez przypadek nas nie przydepnąć, gdy będzie szedł na drugą stronę sceny.

Przyglądając się Ryśkowi, można zauważyć pewne znajome elementy. Pamiętacie, jak sfrustrowany i zrozpaczony pan Thornton lub Lucas przyciskali dłoń do ust?
Richard Armitage jako John Thornton w serialu BBC "Północ i Południe"/"Notrh&South". Screen Kasieńki.
Richard Armitage jako Lucas North w serialu BBC "Tajniacy"/"Spooks". Screen Kasieńki.

John Proctor wykonuje ten sam gest. Można się założyć, że jest to całkiem prywatny gest zde­nerwowanego Ryśka, żywcem przeniesiony do arsenału jego aktorskich środków wyrazu.


Jesteście też pewnie ciekawe tych dwóch scenicznych pocałunków między małżonka­mi: pierwszego – zdawkowego i nieczułego i drugiego – pożegnalnego i pełnego namiętności. Pierwszy pocałunek z naszych miejsc dało się zaobserwować idealnie, bo odbywał się w tym samym miejscu, co scena „kąpielowa”. Proctor stara się pocałować żonę – obejmując ustami jej wargi, lecz ona odwraca się od niego. Podziwiam opanowanie i aktorski kunszt tej kobiety. Gdy zobaczyłam usta Ryśka wykonujące nie byle jakie cmoknięcie, lecz rzeczywiście starające się złożyć prawdziwy pocałunek, wszystkie motylki, jakie hoduję w brzuchu, wykonały podwójne salto. Być może tę obojętność łatwiej jej było zagrać, skoro miała przed sobą perspektywę długiego i namiętnego pocałunku końcowego. Jednak przyjemność obserwowania tej sceny mieli widzowie z rzędów bocznych. W scenie pożegnania Proctor, stojąc plecami do nas, niestety, unosi żonę wysoko w górę, opuszcza ją po swoim ciele, ujmuje jej twarz w swoje ręce i… I tego nie widzimy. :-( Ale za to widzimy miny publiczności i słyszymy, że ten pocałunek też nie jest udawany, że Rysiek całuje ją tak, że… Chryste Panie! I gdy już wydaje się, że kończy, to zaczyna od nowa. Pod koniec odwracają się lekko i dopiero rozłączają usta. Całują się dłużej, o wiele dłużej niż John i Margaret w „North & South”.

Parę słów należy się też wyglądowi Ryśka w scenie końcowej – uwięzionemu, po tor­turach. Wchodzi na scenę skuty, bosy, w porwanej luźnej koszuli i porciętach, poplamiony krwią, szarawy brud pokrywa jego włosy i twarz. Przypomina trochę Lucasa Northa w sce­nach więziennych. Przez koszulę, zwłaszcza gdy się nachyla, prześwitują czasem piękne wi­doki, choć dramatyzm tych ostatnich chwil jest tak intensywny, że można zupełnie zapomnieć o zmysłowym zachwycie, gdy Proctor idzie na śmierć, zachowując swój honor.

Do wstawania z krzeseł po zakończeniu przedstawienia nie trzeba było nikogo nama­wiać. Cała publika zerwała się z miejsc jeszcze przed pierwszym klaśnięciem. I była to na­prawdę zasłużona owacja. Wszyscy, absolutnie wszyscy aktorzy byli rewelacyjni. Nie dziwią te pięciogwiazdkowe prasowe recenzje. Najpierw oklaskuje się całą obsadę. Później wszyscy aktorzy schodzą ze sceny, a pojawia się na niej ponownie sam Rysiek i teatr wariuje, krzy­cząc, piszcząc, tupiąc. Tak, Ryśku, słuchaj uważnie i zapamiętaj, bo to wszystko dla Ciebie, to Twój teatralny triumf.

Po spektaklu. 

No dobrze, czas na „bliskie spotkania trzeciego stopnia”. Wybiegamy więc upatrzony­mi wczoraj drzwiami. Przed „Stage Door” stoi już grupka fanów, tak jak poprzedniego wie­czora, ale my na szczęście jesteśmy jednymi z pierwszych w kolejce. Jest też ciepło, nie zmarzniemy, czekając, w dodatku w murach teatru są wywietrzniki, z których dmucha mi­łym ciepełkiem. 

Rysiek nie dał na siebie długo czekać. Wyszedł w towarzystwie tylko jednego ochro­niarza, uśmiechnięty i wyluzowany. Podziękował za przybycie – wiem, że była to z jego stro­ny tylko grzecznościowa formułka, ale mimo wszystko skierowana do mnie bezpośrednio. Te kilka sekund stania tuż przed nim, w tłumie, niemalże stykając się z nim ramieniem, przy­glądanie się jego pochylonej nad programem głowie podczas składania autografu, mignięciu łagodnego spojrzenia spod ciemnych rzęs… Chwila magiczna, nierealna i niezapomniana. A później ciche, niskie „Oh, sorry”, gdy na skutek nieuwagi program wylądował na ziemi – i następująca po tym okazja do zlustrowania go od góry do dołu, gdy podnosiłam bezcenną pamiątkę. Wspólnego zdjęcia brak. Tyle przeżyć… Nie można chcieć i mieć zbyt wiele. Zakręcone i oszołomione wracamy do hotelu. Jeszcze trudno nam uwierzyć w to, co wydarzyło się przed chwilą. Jakby to wszystko działo się w innym życiu, w innej rzeczy­wistości. 

Cóż, przeżyłyśmy w życiu dwa etapy. Etap przed poznaniem Ryśka. Etap po poznaniu Ryśka. Czas na etap trzeci: po spotkaniu Ryśka. Trudny, bo skoro główne Ryśkowe marzenie już się spełniło, to dalsze będą od tej pory coraz trudniejsze, coraz mniej realne. Jak można cieszyć się i zadowalać filmikiem na YouTube czy zdjęciem, gdy ten, kogo widzi się na ekra­nie komputera, stał i klęczał tuż przed nami, tak blisko, tak bardzo blisko, a tak daleko jedno­cześnie? Ale kto mówił, że zRYSIOwanie jest lekkie, łatwe i przyjemne?




Viewing all articles
Browse latest Browse all 1083

Trending Articles


TRX Antek AVT - 2310 ver 2,0


Автовишка HAULOTTE HA 16 SPX


POTANIACZ


Zrób Sam - rocznik 1985 [PDF] [PL]


Maxgear opinie


BMW E61 2.5d błąd 43E2 - klapa gasząca a DPF


Eveline ➤ Matowe pomadki Velvet Matt Lipstick 500, 506, 5007


Auta / Cars (2006) PLDUB.BRRip.480p.XviD.AC3-LTN / DUBBING PL


Peugeot 508 problem z elektroniką


AŚ Jelenia Góra