Quantcast
Channel: zRYSIOwana ja
Viewing all articles
Browse latest Browse all 1083

"Książę z lawendowych pól", fanfik autorstwa Kate. Część 26.

$
0
0
Notka: Autorem tego opowiadania jest Kate, która publikuje swoje opowieści na Wattpad. Prace Kate znajdziecie tutaj. Opowieść, "Książę z lawendowych pól" zainspirowana jest postacią Johna Standringa granego przez Richarda Armitage’a w serialu „Sparkhouse" polski tytuł ”Dom na wrzosowisku” i nie ma na celu naruszenia praw autorskich. Opowieść zawiera treści erotyczne, więc jeśli nie macie skończonej odpowiedniej ilości lat (to jest 18 lat) aby czytać takie teksty, to proszę nie czytajcie dalej.
----------------

Poprzednia, dwudziesta piąta część tutaj


Długo krążyłam po Terrington, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. W życiu się tak nie czułam. To było jak jakiś koszmar, najgorsze, co mogło mnie spotkać. Usłyszeć, że jestem jak Carol… Docierało do mnie, że to właśnie usłyszałam, ale nadal nie mogłam w to uwierzyć. Powtarzałam sobie, ze może źle usłyszałam, nie zrozumiałam… Ale głos Johna dźwięczał mi w głowie bardzo długo. „Jesteś taka sama, jak ona”. Boże… Co ja mu zrobiłam? To, że zaproponowałam mu coś, co mogło zmienić nasze życie? Rozumiałam, że John ma prawo być przeczulony na punkcie słów „pieniądze” i „sprzedaż domu”, ale znał mnie jak nikt, wiedział że nigdy nie powiedziałabym niczego, co miałoby na celu oszukanie albo skrzywdzenie go. A on potraktował mnie jak najgorszego wroga… Gdyby teraz stanął przede mną, chyba bym go z tej wściekłości pobiła. Gotowało się we mnie, kipiałam wściekłością. Po godzinie chodzenia po wsi skierowałam się wreszcie nad jezioro. Chciałam po prostu usiąść gdzieś w ciszy i… sama nie wiedziałam, co zrobić. Wyciszyć się? Wyładować? Przemyśleć, zapomnieć? Mniejsza z tym. Szybkim krokiem poszłam nad jezioro. Niech to szlag, ktoś siedział już na końcu pomostu… Ale sylwetka wydawała mi się znajoma. Czyżby to był Vincent? Jakby jego postura, charakterystyczne przygarbienie… Postać odwróciła się nagle w moją stronę. Tak, to narzeczony mojej ciotki.
- Katie! – krzyknął – Co tu robisz? Josephine cię przysłała?
- Nie… - powoli podeszłam do niego – Nie widziałam jej.
- Kochanie, co ci się stało? Widzę, że coś jest mocno nie tak. Jesteś przeraźliwie smutna.
- Ja?
- Usiądź, dziecko. I mów, co się stało.
- Nie, naprawdę nic…
- Kate! Obiecuję, że twoja ciotka o niczym się nie dowie.
- No dobrze… - skapitulowałam; za bardzo go lubiłam, żeby go okłamywać – Ale nie śmiej się ze mnie, wujku. Wpadłam dziś na pomysł, że moglibyśmy z Johnem kupić lawendowe pola. Rozmawiałam z właścicielem, chce go jak najszybciej sprzedać. A pola mają dla mnie i Johna wyjątkowe, sentymentalne znaczenie, poza tym to świetny biznes. Turyści przyjeżdżają przez większość roku, bo oprócz samej lawendy, wytwarza się tam z niej różne produkty, herbaty, mydła, olejki… A my z Johnem moglibyśmy mieć coś swojego, pracować razem…
-Słonko, to genialny pomysł! Sam bym wam pomógł, jeśli potrzebowalibyście pomocy finansowej! Ale czym ty się martwisz, skoro wszystko wygląda tak fantastycznie?
- Właśnie, że nic nie jest fantastycznie – coś we mnie pękło i rozpłakałam się. Vincent objął mnie ramieniem i czekał, aż się uspokoję – Powiedziałam o tym Johnowi. Zaproponowałam mu, że skoro i  tak bierzemy ślub, mieszkamy razem, i zupełnie bez sensu utrzymujemy dwa domy, moglibyśmy sprzedać jego… Wtedy się zaczęło. Odsunął się ode mnie, powiedział że jestem taka sama jak Carol, rozumiesz? Nigdy w życiu nikt mnie tak nie obraził… I to dlatego, że chciałam zadbać o naszą przyszłość! Próbowałam z nim rozmawiać, powiedziałam że jeśli nie chce, możemy sprzedać mój dom, ale on… Był taki zimny, oschły… Jak skała. Powiedział, że mi nie wierzy…
- Zaraz, kochanie, ale co ma z tym wspólnego ta cała Carol?
- To długa historia… Carol miała wyjść za Johna pięć lat temu, bardzo ją kochał, ale ona kochała tylko pieniądze, które John miał dostać ze sprzedaży jego domu. Już właściwie finalizował transakcję, wszystko było umówione, a pieniądze z domu miał dać Carol na rozwój jej farmy. Niestety, w dniu ślubu Carol rozmyśliła się i uciekła z facetem, którego tak naprawdę kochała, będąc z Johnem. On o tym wiedział, ale miał nadzieję, że może po ślubie i ona coś do niego poczuje, że zapomni o tamtym… Ale ona, nie dość, że chciała ślubu dla jego pieniędzy, to bardzo go zraniła, zdradzając z tamtym. John przez pięć lat nie mógł się podnieść po tym wszystkim…
- Do czasu, kiedy ty… weszłaś do jego życia?
- Tak, wujku. A teraz, kiedy wydawało mi się że John wyszedł na prostą, uporał się z tym wszystkim… Mówi mi takie przykre rzeczy. A ja chcę tylko naszego dobra…
- Już dobrze, nie płacz – Vincent podał mi chusteczkę – Chłopak się pogubił, z tego co mówisz, nie miał łatwego życia. Nie wiedziałem o tym.
- Całe życie miał pod górkę, i dlatego staram się rozumieć wszystko, usprawiedliwiam go za każdym razem. Wcześnie stracił rodziców, po ich śmierci koledzy dokuczali mu strasznie, przez co zamknął się całkowicie w sobie, pamiętam że nawet całe jego dorosłe życie ludzie wyśmiewali się z niego, potem kiedy jakimś cudem odważył się zakochać w Carol, ona go tak zraniła… Ale było dobrze, rozumiesz? Od paru miesięcy było idealnie! Był innym mężczyzną, zmienił się wewnętrznie, a dziś…

- Katie, może po prostu to powróciło ze zdwojoną siłą? Pomyśl, skoro ona tak go skrzywdziła, a głównym elementem tamtego kryzysu była właśnie sprzedaż jego domu, może teraz przypomniał sobie to wszystko i poczuł obawę? Nie chcę go usprawiedliwiać, bo nie jestem psychologiem i nie do końca wiem, jak zachowują się tacy ludzie, jak John, ale wydaje mi się całkiem prawdopodobne że to były tak silne emocje, że po prostu nie potrafił dziś nad tym wszystkim zapanować.
- John ma czasem problemy z emocjami, z opanowaniem gniewu – przyznałam – Ale nigdy aż tak mnie przez to nie zranił!
- Słonko, rozumiem cię doskonale… Mam z nim porozmawiać?
- Nie, zostaw. Tak naprawdę nie wiem, czy będzie chciał ze mną mieć jeszcze jakikolwiek kontakt… Może rzuci mnie? Odwoła ślub?
- Z tak błahego powodu?
- Dla ciebie jest błahy. John niestety uważa inaczej.
- Katie, chodź, wrócimy do domu.
- Do którego? – zapytałam z mocno wyczuwalną ironią – Bo czuję się teraz, jakbym nie miała żadnego. Zostaw, posiedzę sobie tu trochę i ochłonę.
- Nie chciałbym cię zostawiać samej…
- Wujku, jestem już duża – uśmiechnęłam się niechętnie – Trafiam sama do domu.
- Przyjdziesz na kolację?
- Dobrze, przyjdę. Ale…
- Nie, nic nie powiem Josephine. Obiecuję.
- Dzięki.
Vincent wstał i bez słowa odszedł. Pomógł mi trochę tą rozmową, ale nadal byłam rozczarowana. Nie zła, ale rozczarowana, i to bardzo. Dość miałam już ciągłego rozumienia i usprawiedliwiania Johna, i choć kochałam go niemożliwie mocno, to nie zamierzałam pierwsza wyciągać do niego ręki. Wytrzymam! Choćby ślub miał być odwołany, nie puszczę płazem tego, że porównał mnie do Carol. Mógł mnie zelżyć jakkolwiek inaczej chciał, ale tego nie potrafiłam mu wybaczyć. Nie porównania do niej. Jak on miał czelność powiedzieć mi prosto w oczy, że zależy mi na jego pieniądzach!?
- Bezczelny typ – mruknęłam sama do siebie – Zaraz go znienawidzę.
Podkuliłam nogi, oparłam brodę o kolana i siedziałam bez ruchu. Było przeraźliwie zimno. I dobrze! Rozchoruję się i będę miała inne zmartwienie niż narzeczony, który dał ciała na całej linii. Momentalnie przestałam być zimną damą, która jeszcze niedawno z taką lubością patrząc Carol w oczy śmiała się jej w twarz, mówiąc że przegrała. O nie. Teraz byłam wściekłym wulkanem, który mógł wybuchnąć w każdej chwili. Dobrze, że Johna nie było obok, bo gotowa byłam w amoku wrzucić go do lodowatej wody. Czasami mój temperament bardzo mnie uwierał i wolałam, żeby był nieco powściągnięty… Co zrobić, musiałam powstrzymywać się od ostrej reakcji. Siedziałam na końcu pomostu i zaczynałam odczuwać zmęczenie. Oczy same mi się zamykały. Nie poczułam nawet, kiedy odpłynęłam i po prostu… zasnęłam.
Obudziłam się cała skostniała, ledwo mogłam się ruszyć. Przestraszyłam się; a co, gdybym w czasie snu wpadła przypadkiem do wody? Jak to się stało, że straciłam kontrolę i pozwoliłam sobie na zaśnięcie? Pozbierałam się jakoś i z trudem wstałam. W życiu nie byłam tak przemarznięta. Powoli stawiałam niepewne kroki, bojąc się że zaraz się przewrócę, byłam strasznie osłabiona. Jakoś dałam radę dojść do wsi, i chyba wyglądałam jak topielica, bo ludzie patrzyli na mnie z przerażeniem i zdumieniem.
- Dziecko moje! Co ci jest? – krzyknęła za mną pani Freeman – Mój Boże!
- Nic, idę do domu – mruknęłam ledwo słyszalnie.
- Przecież ty jesteś zziębnięta do granic możliwości!
- Zasiedziałam się trochę i…
- Nie kłam! Bo pójdę po twoją ciotkę i wtedy dopiero będziesz śpiewać!
- Nie, proszę jej nic nie mówić – przestraszyłam się – Ja po prostu… Siedziałam na pomoście i chyba przysnęłam.
- Dobry Jezu! Jak długo tam siedziałaś!?
- No… od pierwszej?
- Dziecko! Jest już szósta! Natychmiast do domu! Chodź, pomogę ci!
- Nie, spokojnie, poradzę sobie – powiedziałam cicho – Niech pani nikomu nie mówi.
- Dobrze. Zadzwonię jutro rano.
Ostatkiem sił dowlokłam się do domu. Zdołałam tylko zrzucić buty i kurtkę, po czym wślizgnęłam się pod koc na kanapie. Nie dałam rady nawet wejść po schodach do sypialni. Czułam się okropnie, i kiedy tylko otuliłam się kocem, zasnęłam.
O piątej nad ranem wydawało mi się, że słyszę hałas w kuchni. Poruszyłam się; wszystko mnie bolało, jakbym poprzedniego dnia przerzuciła co najmniej tonę siana. Okropne uczucie. Dodatkowo nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Pięknie! Moje bezmyślne życzenie o zachorowaniu właśnie się spełniło. Boże, dlaczego akurat teraz… Z niemałym trudem wstałam z kanapy i podeszłam do lustra. Było mi okropnie zimno, miałam dreszcze na całym ciele, a poza tym wyglądałam okropnie… Czerwone policzki, czerwony nos, podkrążone oczy… Tragedia. Nie mogłam na siebie patrzeć. Wróciłam na swoje cieplutkie miejsce i otuliłam się kocem. Zamknęłam oczy i starałam się o niczym nie myśleć. Nagle jednak poczułam coś zimnego na moim czole. Otworzyłam oczy i zdenerwowałam się.
- Co… Co tu… - wydusiłam z trudem; nie mogłam mówić! Próbowałam odkaszlnąć, ale gardło niemożliwie mocno mnie bolało, ale w końcu zdołałam szeptem coś powiedzieć – Co tu robisz?
- Ciii, nic nie mów. Odpocznij.
- Wyjdź stąd! – próbowałam krzyknąć, ale wyszło mi to co najmniej żałośnie.
- Kochanie…
- Nie mów tak do mnie, John – syknęłam – W ogóle do mnie nie mów.
- Dobrze, przepraszam.
Zamilkł i przyłożył do mojego czoła ponownie zimny okład. Trwała nieznośna cisza. Ja nie zamierzałam, i też nie mogłam się odezwać, a on chyba nie chciał pogarszać sytuacji. Sięgnął po termometr i włożył mi go pod pachę, po czym usiadł obok i cierpliwie czekał. Po paru długich minutach wyjął wreszcie termometr i odetchnął.
- Temperatura spadła – powiedział z ulgą – Masz już tylko 39 stopni. W nocy miałaś ponad 40. Pojadę teraz do Yorku, Will przepisał ci lekarstwa, a za godzinę otwierają aptekę.
Nachylił się, by mnie pocałować, ale odwróciłam twarz. John zrezygnował i bez słowa wstał, ubrał się i wyszedł. Usłyszałam tylko dźwięk zapalanego silnika. Pojechał… Ale co to wszystko miało znaczyć? Czyżbym przespała coś nadzwyczaj ważnego? Najpierw wściekł się na mnie i obraził mnie, a teraz troskliwie mierzył mi temperaturę! Ktoś tu był nienormalny, i chyba nie byłam to ja…
Naraz z hukiem otworzyły się drzwi. To Vincent z parującym garnkiem.
- Podobno już nie śpisz? - zawołał donośnym głosem – Witaj, zaraz nakarmię cię pysznym rosołem twojej ciotki.
- Chwileczkę – szepnęłam cichutko, nie mogąc wydobyć z siebie innego głosu – O co tu chodzi? Nie okłamuj mnie, bo…
- Spokojnie, pozwól że najpierw naleję ci do miseczki trochę rosołu.
Vincent znikł w kuchni na minutę, po czym powrócił do mnie z pogodną miną i usiadł na krześle obok. Chciał mnie karmić, ale miałam na tyle siły by podnieść się i samej zjeść odrobinę gorącej zupy. Vincent patrzył na mnie z troską, a w końcu zaczął sam z siebie opowiadać.
- Kiedy nie przyszłaś na kolację, zmartwiłem się. Pomyślałem, że możesz być u Johna, ale nie poszedłem do niego, chciałem zobaczyć najpierw tu. Gdzieś po drodze minąłem się z nim, wyglądał jak cień… Zacząłem z nim rozmawiać, pytać gdzie jesteś, że martwię się bo obiecałaś przyjść a nie ma cię do tej pory. John powiedział, że zrobił ci coś strasznego, i właśnie sam chciał pójść poszukać cię. Postanowiliśmy szukać razem, zaczęliśmy tu i… No, słonko, przyznam się że mocno się zmartwiłem. Leżałaś tu jak trup, na dodatek rozpalona… John wyglądał jakby miał dostać zawału. W tej samej chwili przyszła Freemanowa, stwierdziła że miała złe przeczucia, bo widziała cię godzinę temu ledwo żywą. Opowiedziała nam o wszystkim i…
- To nie moja wina – powiedziałam – Nie wiem jak to się stało, przysnęłam tam na tym pomoście…
- Dobrze, że jesteś cała. Ale John…
- Co z nim?
- Miał ogromne wyrzuty sumienia. Jak Freemanowa wyszła, bo obiecaliśmy jej że o ciebie zadbamy, pękł. Opowiedział mi wszystko ze szczegółami. Wszystko, począwszy od Carol, przez całą waszą historię, do wczorajszego incydentu. Jest niesamowicie przejęty, ma ogromne wyrzuty sumienia.
- Bardzo dobrze.
- Katie, on nie spał całą noc, rozumiesz? Ściągnął tu Williama, ten cię zbadał, przepisał leki, a John czuwał całą noc, robił ci zimne okłady, co godzinę mierzył ci temperaturę… Mówił mi, że byłaś zła, gdy się obudziłaś.
- To on specjalnie cię obudził!?
- Słonko, tak się umówiliśmy, że kiedy będzie jechał przed szóstą do apteki, ja przyjdę. Nie chciał, byś została sama w domu. A że Josephine ugotowała wczoraj rosół, to podgrzałem go i przyniosłem ci. Uspokój się… Odpoczywaj. Na szczęście Will powiedział, że przeżyjesz.
- Marne pocieszenie, skoro przeżyję jako porzucona niedoszła panna młoda.
- Nie mów tak, powiedz lepiej jak się czujesz.
- Jak mam się czuć – westchnęłam ciężko – Wszystko mnie boli, mam dreszcze, jest mi zimno, ledwo mówię. Jestem porzucona i zraniona, a mój oprawca opiekuje się mną całą noc!
- Jak na tak chorą, masz niezłe poczucie humoru. Oprawca zaraz wróci. Do tego czasu musisz zjeść jeszcze trochę rosołku. No, już, księżniczko, zabieraj się za jedzenie.
To naprawdę miłe, że Vincent opiekował się mną, jakbym była jego córką. Nie musiał, w końcu byłam tylko bratanicą jego narzeczonej, i znał mnie od niedawna, ale był tak dobrym, uroczym człowiekiem, że traktował mnie jak najbliższą rodzinę. Ja jego zresztą też. Uspokoiłam się, mając go przy sobie, szczególnie że zapewnił mnie, że ciotka nie dowiedziała się o niczym. Jak to dobrze… Inaczej już byłaby tu, trajkocząc mi nad uchem. A tak – cisza, spokój, i tylko Vincent trzymający mi miskę z rosołem. Czego mogłam chcieć więcej w tak podłej sytuacji?
- Oho, chyba już wrócił – uśmiechnął się – Będę się zbierał.
- Nie, nie zostawiaj mnie – złapałam go za rękę.
- Kate… To twój narzeczony. Czego się boisz?
- Nie wiem, czy  chcę z nim rozmawiać. Nie teraz. Chcę w spokoju wyzdrowieć, a potem…
- A potem będzie za późno. Zostawiam cię z nim, nikt się nie zajmie tobą lepiej niż John.
Popatrzyłam na Vincenta prosząco, ale on z uśmiechem pokręcił tylko głową i wstał z krzesła. Ubrał kurtkę i wyszedł; kilka sekund po nim do domu wszedł John. Rzucił reklamówkę z lekami na stolik i szybko zdjął kurtkę i buty. Przyklęknął obok kanapy i dotknął chłodną dłonią mojego czoła. Poczułam ogromną ulgę…
- Jak się czujesz? – zapytał.
Milczałam. Odwróciłam wzrok, nie chcąc na niego patrzeć. Bolało mnie to wszystko, jego obecność nie była w tym momencie tym, czego najbardziej pragnęłam.
- Kochanie, jak się czujesz? – powtórzył.
- Nie mów tak do mnie – powiedziałam, nie patrząc na niego – Wyjdź.
- Katie, posłuchaj…
- To TY posłuchaj. Nie mam ochoty na ciebie patrzeć, jestem chora, muszę odpoczywać, więc jeśli łaska, zostaw mi lekarstwa, oddam ci później za nie pieniądze, i po prostu idź do siebie. I nie zmuszaj mnie, żebym musiała powtarzać, bo sprawia mi to ból, chyba słyszysz że ledwo mówię.
- Dobrze – powiedział spokojnie – W takim razie nic nie mów, możesz mnie wysłuchać. Rozmawiałem wczoraj z Vincentem, powiedział mi jak bardzo dotknęły cię moje słowa…
- John, proszę, wyjdź stąd! Nie chcę słuchać, jak to Vincent cię uświadamiał, że mnie ranisz!
- Posłuchaj mnie, wiedziałem to już zanim z nim rozmawiałem. Nie sądziłem jednak, że aż tak cię to dotknęło… Katie, ja nie wiem, co mnie opętało. Ja po prostu… to było dla mnie jak koszmarne deja vu. Poczułem się, jakbym słyszał głos Carol, i bałem się, że to się powtórzy… Nie wiesz, co czułem, jaki strach mnie ogarnął. Przez moment czułem, jakbym cię tracił, i to było najgorsze uczucie na świecie. Uwierz mi, że miałem wrażenie, jakby wszystko mi uciekało, jakbym spadał w jakąś cholerną, pustą otchłań…
- Tylko dlatego, że usłyszałeś w jednym zdaniu słowo „pieniądze” i „dom”?
- Wiem, jak to dla ciebie brzmi. Możesz nawet myśleć, że jestem chory psychicznie, wysłać mnie na leczenie, ale… Katie, ja tylko przed tobą się tak otwieram. Mówię ci to, choć nie wyobrażasz sobie, jak ogromny czuję teraz wstyd. Trudno mi spojrzeć ci w oczy, bo wiem, że chciałaś najlepiej, jak można, a ja… Tak ohydnie cię potraktowałem. Wiem, że nie chcesz mnie teraz znać, ale ja mimo wszystko mam nadzieję, że nadal mnie kochasz, i że chcesz być moją… żoną…
- Jak to sobie wyobrażasz? – odwróciłam głowę w jego stronę – Mam wyjść za mężczyznę, który stawia mnie na równi z podłą oszustką i intrygantką?
- To była chwila, impuls, nie myślę tego, co powiedziałem. Nie potrafię ci tego opisać, to był taki wielki szok, jakby coś pchnęło mnie pięć lat wstecz… Nie wiem nawet, jak cię przeprosić, bo chyba słowa to za mało. Katie, nie wyobrażasz sobie, co poczułem, kiedy zobaczyłem cię tu wczoraj wieczorem… Taką bladą, bez życia, i to ogromne poczucie winy że wszystko dzieje się przeze mnie… Vincent…
- Przestań powoływać się na Vincenta, do cholery, jesteś mężczyzną czy marionetką!?
- Dobrze. Kate, chciałem ci powiedzieć, że… jeżeli nie zmieniłaś zdania… chciałbym ożenić się z tobą pierwszego stycznia, a drugiego, już jako małżeństwo, iść do Portera i kupić od niego lawendowe pola.
- Nie wiem, John – westchnęłam z rezygnacją – Ja po prostu nie wiem, czy mogę na tobie polegać, rozumiesz? Rozczarowałeś mnie bardzo mocno i dotkliwie.
- Ale chyba ty… Chyba nie chcesz odwołać ślubu? – w jego oczach pojawiło się ogromne przerażenie; zrobiło mi się go żal – Katie, proszę… Drugi raz tego nie przeżyję… Szczególnie, że kocham cię ponad życie i… jedyne, o czym marzę, to być twoim mężem, i…
- Nie, John, ja nie jestem Carol – szepnęłam z trudem – Nie potrafiłabym cię tak zranić. Zresztą tym samym zraniłabym siebie, a tego sobie po prostu nie zrobię.
- Więc… kochasz mnie? I wybaczysz mi? – zapytał z nadzieją.
- Kocham cię. I nienawidzę siebie za to, jak łatwo tej głupiej miłości ulegam, nie powinno mnie tu teraz być…
- Ale jesteś. Ze mną…
- Boże, przytul mnie, John – poczułam, jak w moich oczach wzbierają łzy – Przytul mnie mocno…
John niezwłocznie spełnił moją prośbę, szepcząc cicho że mnie bardzo kocha, że przeprasza, że błaga o wybaczenie, że jest szczęśliwy… A co ja miałam powiedzieć? Gdybym oczywiście mogła mówić. Wykrzyczałabym mu wszystko, ale potem pocałowałabym go tak, jak tylko jego potrafiłam całować, tak że obojgu brakło nam tchu. Ale teraz… Teraz wszystko mnie bolało, byłam chora, o całowaniu nie mogło być mowy. John przytulał mnie lekko, ale bardzo czule, głaskając mnie po głowie.
- Katie, sprzedamy nasz dom – powiedział, spoglądając mi niepewnie w oczy – To znaczy… mój, ale…
- John, to nieważne, który dom sprzedamy. Zaproponowałam tamten, bo najzwyczajniej w świecie pomyślałam o naszych dzieciach, tu mamy więcej miejsca i jest trochę bardziej komfortowo, więc… Tylko tym się kierowałam. Ale jeśli miałoby to dla ciebie znaczenie, możemy sprzedać i ten.
- Nie, kochanie, masz absolutną rację. To ja byłem głupi i myślałem tylko o sobie, a ty… Ty wybiegłaś w przyszłość i myślałaś o naszych dzieciach. Za to cię tak mocno kocham. A pomysł z Lavender Yorkshire… Nie mógłbym wpaść na nic lepszego. To będzie jak spełnienie naszych marzeń, będziemy zawsze razem w naszych ukochanych polach… Tam, gdzie kochaliśmy się pierwszy raz, pamiętasz?
- Nigdy nie zapomnę. To była najpiękniejsza chwila mojego życia. Tam też oświadczyłeś mi się po raz drugi, z pierścionkiem…
- A teraz to będzie naprawdę NASZE miejsce. Nasze dzieci będą tam biegać, bawić się w chowanego…
- Dziękuję ci, John.
- Za co? Przecież to twój pomysł!
- Za to, że ze mną jesteś, że… - zawiesiłam głos, bo ciężko było mi cokolwiek powiedzieć.
- Spokojnie – pogłaskał mnie po policzku – Nic nie mów, teraz odpoczniesz.
Wstał, ale ja złapałam go mocno za rękę i spojrzałam na niego przenikliwie.
- John… Naprawdę nie spałeś całą noc?
Uśmiechnął się do mnie ciepło i nie odpowiedział. Sięgnął po lekarstwa, podał mi je zgodnie z rozpiską na kartce, którą zostawił Will, po czym położył się obok mnie, przytulił mnie mocno i zasnęliśmy oboje.
***
Pod troskliwą opieką mojego cudownego narzeczonego w mig wyzdrowiałam. Jeszcze szybciej zapomniałam o tej przykrej sytuacji między nami; musiałam zrozumieć Johna, jego demony z przeszłości, lęki, to że pół roku to tak naprawdę niewiele czasu na to, by diametralnie się zmienić, a on i tak zrobił więcej, niż pewnie zrobiłaby inna osoba na jego miejscu. Przynajmniej potrafił przyznać się do błędu, przeprosić – a to naprawdę wiele. Wiedziałam, że nie chciał tego wszystkiego powiedzieć, że to była jego reakcja obronna, właściwie odruch bezwarunkowy, i nie miałam się czemu dziwić – wydarzenia sprzed pięciu lat nagle stanęły mu przed oczami i nie potrafił kontrolować swoich reakcji. Ale nie było to już ważne – wyjaśniliśmy sobie wszystko i obiecaliśmy sobie, że do dnia ślubu nie pokłócimy się już nawet o małą bzdurę, choćby miały to być brudne skarpetki leżące na środku salonu. Przysięgłam uroczyście, że w milczeniu i z uśmiechem na ustach będę je podnosić i wkładać do pralki. John za to przyrzekł, że choćbym przypaliła najprostszą potrawę, nie zwróci mi uwagi i zje ją z radością, dziękując Bogu że w ogóle ma cokolwiek do jedzenia. Modliłam się, by wszystko  dobrze mi wyszło, bo to miały być moje pierwsze, samodzielnie przygotowane święta. Wigilię z Johnem planowaliśmy spędzić wspólnie, a w pierwsze święto przyjeżdżali moi rodzice, no i miała też przyjść ciotka z Vincentem. Zrobiło mi się strasznie żal Johna, bo cała jego najbliższa rodzina nie żyła, a o dalszej nawet nie wspominał…
- Kochanie… Może zaprosimy jeszcze kogoś na święta? – zapytałam dwa dni przed Wigilią.
- A kogo? – John spojrzał na mnie z rozbawieniem – Trzech króli Terrington?
- Nie mam nic przeciwko, ale… myślałam bardziej o kimś z rodziny.
- A o kimś konkretnym? Nie masz rodzeństwa, prawda?
- Kochanie, a twoja rodzina? Ty nie masz jakichś wujków, kuzynów, no nie wiem…
- Mam – burknął niechętnie – Ale nie utrzymuję z nimi kontaktu.
- Nie utrzymujesz, bo…
- Bo tak wyszło.
- Więc to nic straconego? Nie pokłóciłeś się z nikim na śmierć i życie?
- Męczysz mnie, kobieto! – uśmiechnął się z rezygnacją – Po prostu kontakt się urwał, i tyle. Nigdy zresztą nie byliśmy na tyle blisko, by przyjeżdżać do siebie na święta.
- To może chociaż zaprośmy ich na ślub?
- Dobrze. Jutro napiszę do nich zaproszenia. Nie zdziw się tylko, jeśli nie przyjadą.
- Dlaczego? – zdziwiłam się.
- Kto chciałby do mnie przyjechać – mruknął – Tyle lat się nie odzywali…
- Przestań się mazać, John! Kto chciałby do ciebie przyjechać… Ja z tobą jestem, więc to chyba wystarczająca rekomendacja że nie jest z tobą aż tak źle!
- To samo mógłbym powiedzieć o tobie, złośliwa babo – odciął się błyskawicznie – Jeśli nie ogłoszą mnie kiedyś świętym męczennikiem, to…
- John, zacznij w końcu myć podłogę, bo jak na razie przegadałeś połowę dnia!
Głośno śmiejąc się John kopnął mnie lekko w kostkę i uciekł, bym przypadkiem nie zaczęła gonić go wokół stołu z ciężkim tłuczkiem. Ale ja jeszcze się zemszczę… Wieczorem, kiedy najmniej będzie się tego spodziewał.
***
W wigilijny poranek pojechałam z Vincentem do Yorku, by dokupić kilka niezbędnych rzeczy, takich jak świeże owoce i inne drobiazgi, o których zapomniała moja ciotka, a że sama była strasznie zajęta, z chęcią pojechałam zamiast niej. Padał śnieg, był mróz – czy można było sobie wyobrazić piękniejsze święta? Jadąc samochodem słuchaliśmy świątecznych piosenek, czym skutecznie wprawiliśmy się w odpowiedni nastrój. W supermarkecie kupiliśmy szybko kilka rzeczy, ale zatrzymałam Vincenta tuż przed kasą.
- Wujku, poczekaj, coś przyszło mi do głowy.
- Skarbie, mamy mało czasu! Josephine mnie zabije!
- Posłuchaj, mijaliśmy po drodze schronisko, prawda? Widziałeś z daleka te smutne, pieskie pyszczki?
- Tak, i co z tego…?
- Chodź, kupimy kilka worków karmy i zawieziemy im, niech choć trochę poczują święta.
- Katie… Jesteś naprawdę niesamowita. Nie wpadłbym na to. Chodźmy więc, kupimy trochę jedzenia tym smutnym pyszczkom.
Vincent był kochany! Podzieliliśmy się kosztami na pół, i wyjechaliśmy z marketu z paroma naprawdę dużymi workami karmy dla psów. Kiedy zaparkowaliśmy przed schroniskiem, psy zaczęły szczekać i zawodzić. Serce mi się ścisnęło… Kierownik schroniska nie krył radości i wdzięczności za okazaną pomoc.
- Kończą nam się fundusze i, prawdę mówiąc, musieliśmy mocno przyoszczędzić na karmie. Dzięki państwu nasze pieski na święta będą najedzone!
- Cieszę się, że mogliśmy pomóc – odparłam – Nie dawało mi to spokoju. Kiedy widziałam te pieski…
- Mało jest takich dobrych ludzi, jak moja bratanica – powiedział z dumą Vincent – Nie mogłaby w spokoju spędzić świąt, gdyby im nie pomogła.
- Jeszcze raz państwu dziękuję i… może zechcieliby państwo przygarnąć jedno samotne zwierzątko?
- Sam nie wiem – zawahał się Vincent – Nie wiem, co na to moja narzeczona… A wy z Johnem macie przecież Śnieżkę…
- To nic, Śnieżce przyda się koleżanka. Z chęcią zabiorę stąd jeden z tych smutnych pyszczków!
Kierownik schroniska ucieszył się bardzo. Prowadził nas pomiędzy klatkami, gdzie oglądałam różne, doprawdy przeróżne psy, różnych ras, różnej wielkości, koloru. Niektóre dość agresywnie skakały na siatkę, niektóre warczały, jeszcze inne z rozdzierającą serce radością podbiegały do siatki i machały ogonkami. Mój wzrok przykuła jednak mała, czarna kuleczka, samotnie zajmująca boks.
- Co jest nie tak z tym pieskiem? – zapytałam.
- To około półroczna suczka, trafiła tu dwa miesiące temu, ktoś wyrzucił ją z samochodu tuż przy wjeździe do schroniska na moich oczach. Nie widziałem jej jeszcze radosnej, cały czas siedzi skulona w kącie, nie nawiązuje kontaktu z innymi psami, jedna stara suczka próbowała ją podgryzać, dlatego je rozdzieliliśmy. Lepiej, żeby była sama, niż gdyby inne psy miały ją dręczyć.
- To kundelek? Czy jakaś konkretna rasa?
- Tak, kundelek.
- Biorę ją.
- Jest pani…
- Jestem pewna. Nie zostawię jej tutaj. Chodź kochana, jedziemy do domu…
Kierownik otworzył boks, a ja weszłam do środka i przykucnęłam przy zalęknionej psinie. Patrzyła na mnie z obawą, ale kiedy podsunęłam jej dłoń, polizała ją ufnie.
- Merry. Będziesz miała na imię Merry – powiedziałam, biorąc ją ostrożnie na ręce – Tak jak ten hobbit. Chociaż zawsze wolałam Pippina, ale ty będziesz Merry. Zobaczysz, John też przyzna mi rację.
- Dziękuję państwu – kierownik podał dłoń Vincentowi, a potem mnie – I życzę wszystkiego dobrego. Wesołych świąt. Do zobaczenia, psino.
- Oby NIE do zobaczenia – poprawiłam go – Nie przewiduję, żeby miała tu wrócić. Nigdy jej nie oddam.
- No tak, źle się wyraziłem. Ale może kiedyś jeszcze nas państwo odwiedzą.
- Na pewno – odparł Vincent – Wesołych świąt!
Wyszliśmy ze schroniska zadowoleni. Merry wtuliła się we mnie, muskając nosem moją dłoń. Biedna mała… Taka młoda, a tyle już przeżyła. Ale to koniec, damy jej z Johnem prawdziwy dom, gdzie będzie szczęśliwa. I spokojna, pewna, że nikt nigdy nie wyrządzi jej już krzywdy. Kiedy weszłyśmy do domu, John był już bardzo zniecierpliwiony.
- Gdzie się włóczysz tyle czasu! – krzyknął z kuchni, słysząc trzaśnięcie drzwiami – Już prawie wszystko przygotowałem!
- Misiu, chodź do salonu – poprosiłam – Chcę ci kogoś przedstawić…
- Co ty znowu wymyśliłaś…
Pierwsza przybiegła Śnieżka. Dokładnie obwąchała kulącą się w moich ramionach Merry, gdy kucałam z nią pod choinką. Pomachała radośnie ogonkiem i polizała nową przyjaciółkę. John, kiedy zobaczył małą, przerażoną, czarną kuleczkę, natychmiast uklęknął obok i wziął ją na ręce.
- Skąd ją masz? – zapytał.
- Wpadłam na pomysł, by kupić karmę dla schroniska. Vincent nie miał nic przeciwko, a kiedy tam byliśmy… Kierownik zaproponował, byśmy zabrali jedną sierotkę do domu. Od razu wiedziałam, że to będzie ona.
- Jest cudna… Jak ma na imię?
- Merry. Nazwałam ją tak, chyba że ci się nie podoba…
- Ślicznie. Merry… Jesteś niesamowita, Kate – John pocałował mnie czule – Chyba nikt poza tobą nie wpadłby w samą wigilię na pomysł pojechania do schroniska z pomocą. Jestem z ciebie tak bardzo dumny… Kocham cię.
- Nie zrobiłam nic nadzwyczajnego…
- Zrobiłaś. Dla Merry zrobiłaś wiele. Dałaś jej dom… Cieszę się, że to ją wybrałaś.
- To ona wybrała mnie. Kiedy raz spojrzała na mnie tym wzrokiem…
- Moje kochane piękności – John przytulił mnie i Merry, drugim ramieniem przygarniając do siebie Śnieżkę – Jak ja wytrzymam z trzema kobietami…
- Ciesz się, że sypiasz tylko z jedną, bo nie dałbyś rady trzem. Zresztą chyba nie jesteś w ich typie, prawda, dziewczynki?
Śnieżka jak na komendę zaszczekała donośnie, a Merry zamachała ogonkiem. Roześmialiśmy się z Johnem, a Śnieżka popchnęła Merry noskiem, by ta wyszła wreszcie z ramion Johna. Ku naszemu zdziwieniu obie poszły na spacer po domu, czarnulka posłusznie dreptała za starszą koleżanką, jakby ta była jej przewodniczką. No tak, skoro Merry miała już swoją opiekunkę, mogliśmy z Johnem spokojnie dokończyć przygotowania do kolacji. W międzyczasie tuż przy posłaniu Śnieżki urządziliśmy drugie, dla nowej lokatorki. Kiedy wszystko było już przygotowane, usiedliśmy z Johnem przy stole. Uroczysta wieczerza, wino, świece, pachnąca lasem i cudownie ustrojona choinka, cichy dźwięk kolęd płynących z głośnika… I jego roziskrzone spojrzenie. Nie mogłam oderwać od niego wzroku. Czułam się niesamowicie; to były moje pierwsze święta bez rodziców, w intymnej atmosferze z moim ukochanym narzeczonym. Poczułam, jakbym zaczynała inny etap życia – wiem, że zaczęłam go już latem, w lipcu, na lawendowych polach, ale teraz, te nasze pierwsze wspólne święta, były trzykrotnie bardziej magiczne, niż zwykle. Tak już miało być zawsze… Teraz i za rok, za dwa; ja, mój mąż, nasze dwa pieski, i nasza córeczka, albo synek…
- O czym myślisz? – szepnął, podnosząc kieliszek do ust. Boże, zrobiło mi się gorąco…
- O tym samym, co ty – odparłam.
- Pierwszy będzie syn – uśmiechnął się czule – Urodzi się w… grudniu.
- Którego roku?
- No przyszłego! A jeśli nie, to najpóźniej za dwa lata.
- Jesteś… jesteś pewien?
- Jestem – powiedział, wkładając do ust widelec i w piekielnie seksowny sposób wysuwając go, lekko sunąc po nim wargami. Co za nieprzyzwoicie podniecający mężczyzna…
- John… Przestań – powiedziałam niepewnym głosem.
- Co? Nie mogę planować rodziny przy wigilijnym stole?
- Nie musisz zamieniać rodzinnej kolacji w nieprzyzwoitą orgię…
- Kochanie, z tobą wszystko dla mnie jest nieprzyzwoite, i nie potrafię tego nie okazywać. Obawiam się, że do momentu narodzenia dziecka będziesz musiała z tym żyć…
- Dobrze, John, ale… Może daruj sobie ten widelec…
- Jak sobie życzysz.
John odłożył sztućce i przysunął swoje krzesło blisko mnie. Złapał mnie za ręce i patrzył tak intensywnie i głęboko w moje oczy…
- Przejdźmy się – zaproponował – Weźmiemy Merry i Śnieżkę na wigilijny spacer, co ty na to?
- Wspaniale!
Ubraliśmy się szybko, wzięliśmy psy na smycze i trzymając się za ręce wyszliśmy przed dom i ruszyliśmy przed siebie. Śnieg padał z nieba, dookoła było jak w bajce; wszystko otulone białym puchem. Nikogo na ulicach, za to w każdym domu paliły się światła, a przez okna widać było świecące się lampki na choinkach. Tak cudownie i magicznie mogło być tylko w Boże Narodzenie… Poszliśmy na niewielki, centralny placyk, gdzie stała piękna, wysoka choinka ozdobiona kolorowymi lampkami. Usiedliśmy na ławeczce, przywiązując do niej również smycze. Psy wskoczyły również na ławkę i grzecznie leżały sobie na niej. John ujął moje dłonie i położył je sobie na sercu.
- Wiem, że przez kurtkę nie czujesz – uśmiechnął się nieśmiało – Ale uwierz mi, że wyrywa się z piersi. Za każdym razem, kiedy ciebie widzę, jest to samo.
- John…
- Poczekaj. Chciałem ci powiedzieć, że dziś wyrywa się sto razy bardziej. To moje pierwsze od dawna święta pełne miłości, bliskości ukochanej osoby, pierwsze od bardzo dawna, których nie spędzam samotnie. Zapomniałem już, jak to jest… Ty mi przypomniałaś. Chciałem ci dzisiaj uroczyście powiedzieć, zanim zrobimy to za tydzień…
- Co, kochany?
- Że… ślubuję ci miłość, wierność, uczciwość, że cię nie opuszczę póki śmierć nas nie rozłączy…
- John – westchnęłam, ścierając z policzka nieoczekiwaną, niechcianą łzę – Chcę być z tobą w zdrowiu i chorobie, w szczęściu i nieszczęściu, na dobre i na złe…
- By cię kochać i wielbić, dbać o ciebie do końca moich dni – dokończył John – Przyjmiesz ode mnie obrączkę jako znak mojej miłości i wierności?
- Tak – odparłam – A ty…?
Skinął głową, uśmiechając się promiennie. Śnieg wokół nas zaczął padać coraz intensywniej, a my, jakby nie zauważając niczego, patrzyliśmy w siebie jak zaczarowani.
- Czy mogę pocałować pannę młodą…? – zapytał niepewnie i, nie czekając na moją odpowiedź, dotknął moich ust, sprawiając, że… zapragnęłam tysiąc razy mocniej mieć w końcu ten niepozorny, okrągły kawałek złota na palcu.



Viewing all articles
Browse latest Browse all 1083

Trending Articles


TRX Antek AVT - 2310 ver 2,0


Автовишка HAULOTTE HA 16 SPX


POTANIACZ


Zrób Sam - rocznik 1985 [PDF] [PL]


Maxgear opinie


BMW E61 2.5d błąd 43E2 - klapa gasząca a DPF


Eveline ➤ Matowe pomadki Velvet Matt Lipstick 500, 506, 5007


Auta / Cars (2006) PLDUB.BRRip.480p.XviD.AC3-LTN / DUBBING PL


Peugeot 508 problem z elektroniką


AŚ Jelenia Góra